Czytelnia

Wszystkie najnowsze artykuły umieszczone są na nowej stronie czytelni

https://brzozow.przemyska.pl/category/czytelnia/ 

 

Krzyż to nie talizman

ks. Mateusz Tarczyński  10 marca 2024, 10:22 źródło: https://deon.pl/

Będzie o krzyżu. Bardzo wielkopostnie. Ale to nie jest temat, który powinniśmy podejmować w tym czasie pokuty przygotowującym nas do Wielkiej Nocy. Nad krzyżem mamy medytować nieustannie. To ma być nasz punkt odniesienia. Na nim wywyższono Syna Człowieczego – stał się tronem dla Króla Wszechświata.
Ale zdaje się, że trochę się już do krzyża przyzwyczailiśmy, otrzaskaliśmy się z nim. To „znak marketingowy” chrześcijaństwa. Widzimy krzyż i myślimy: Jezus, umarł, zbawienie… Ale czy krzyż robi jeszcze na nas wrażenie? Bo powinien szokować, odrzucać, dotykać do głębi, przeszywać na wskroś! Na nim zawisł przecież Syn samego Boga! I to naprawdę jest wiadomość, która powinna nami porządnie wstrząsnąć.
 „Jezus powiedział do Nikodema: «Jak Mojżesz wywyższył węża na pustyni, tak potrzeba, by wywyższono Syna Człowieczego, aby każdy, kto w Niego wierzy, miał życie wieczne»” (J 3,14-15). Warto w tym miejscu przypomnieć sobie wydarzenie opisane w Księdze Liczb. Kiedy otworzymy 21. rozdział tejże księgi, to przeczytamy o tym, że lud stracił cierpliwość, przestał ufać Bogu, zaczął wątpić w Jego prowadzenie. Są na pustyni, znużeni wędrówką i nie ma już w nich nadziei, że obietnica, za którą poszli praktycznie w ciemno, spełni się. „Zesłał więc Pan na lud węże o jadzie palącym, które kąsały ludzi, tak że wielka liczba Izraelitów zmarła” (Lb 21,6). Pojawia się cierpienie, które sprawia, że Izraelici zaczynają widzieć swój grzech. Co ma stać się dla nich ratunkiem? „Wtedy rzekł Pan do Mojżesza: «Sporządź węża i umieść go na wysokim palu; wtedy każdy ukąszony, jeśli tylko spojrzy na niego, zostanie przy życiu»” (Lb 21,8). Mają spojrzeć na symbol ich cierpienia, w którym odbijają się twarze bliskich zabitych przez truciznę znajdującą się w jadzie. Jest to zarazem znak rodzący wyrzuty sumienia, przypominający o ich niewierności, zwątpieniu i odrzuceniu Boga.
Spojrzenie na miedzianego węża, choć emocjonalnie mogło być dla Izraelitów niezwykle trudne, ma być zmierzeniem się z przeszłością, przyznaniem się do winy i przyjęciem Bożego przebaczenia. To spojrzenie, czasami ostatkiem sił ciała osłabionego i wyniszczonego przez truciznę, jest wyrazem ufności, niemym wołaniem: „Powierzam Ci się, Panie! Oddaję się w Twoje ręce”. Jezus mówi Nikodemowi, że podobnie ma być wywyższony syn człowieczy: „Albowiem Bóg nie posłał swego Syna na świat po to, aby świat potępił, ale po to, by świat został przez Niego zbawiony” (J 3,17). Patrząc na krzyż, mam wyrobić w sobie umiejętność patrzenia dalej niż śmierć. Łatwo jest zatrzymać się na informacji, którą odczytujemy z tego znaku przy pierwszym, nawet bardzo pobieżnym spojrzeniu – śmierć, cierpienie, koniec. Czasami przeżywamy nasze życie tak, jakby było od samego swojego początku jedynie jakimś czekaniem na śmierć, która nieuchronnie przyjdzie na każdego i od której nie ma ucieczki. I patrzymy wówczas na krzyż wypruci z wszelkiej nadziei, że jest coś „potem”. Patrzymy i płaczemy z bezsilności.
Bóg naprawdę wiele zaryzykował, kiedy w Chrystusie oddał swoje życie na krzyżu i teraz nam go pokazuje jako znak zbawienia. Nie będzie herezją powiedzieć, że boi się, kiedy cierpimy. Bo łatwo wtedy stracić wiarę. Życie chwieje się wówczas w posadach, bo człowiekowi w oczy zagląda koniec żądający przewartościowania wszystkiego albo poddania się. To naprawdę wymagająca próba, której ważkości wielu nie rozumie, lekceważąc ją i przechodząc obok krzyża bezrefleksyjnie, z wielką obojętnością lub przekonaniem, że to znak porażki Boga, który umarł i do dziś nie żyje – zmartwychwstania nie było. Bóg ukazuje się nam jednak na krzyżu po to, żebyśmy na niego patrzyli i tęsknili za niebem, do którego swoją śmiercią otworzył nam drzwi: „Bóg będąc bogaty w miłosierdzie, przez wielką swą miłość, jaką nas umiłował, i to nas, umarłych na skutek występków, razem z Chrystusem przywrócił do życia” (Ef 2,4-5).
W dzisiejszym pierwszym czytaniu mowa o konsekwencji niewierności ludu wybranego wobec Boga: „Wszyscy naczelnicy Judy, kapłani i lud mnożyli nieprawości, naśladując wszelkie obrzydliwości narodów pogańskich i bezczeszcząc świątynię, którą Pan poświęcił w Jerozolimie. Bóg ich ojców, Pan, bez wytchnienia wysyłał do nich swoich posłańców, albowiem litował się nad swym ludem i nad swym mieszkaniem. Oni jednak szydzili z Bożych wysłanników, lekceważyli ich słowa i wyśmiewali się z Jego proroków, aż wzmógł się gniew Pana na Jego naród do tego stopnia, iż nie było ocalenia” (2 Krn 36,14-16). I tak też rozpoczęła się niewola babilońska. Wygnani z Ziemi Obiecanej, patrzący na zburzone mury Jerozolimy, pozbawieni możliwości oddawania kultu w świątyni, Judejczycy tęsknią. Wtedy też powstają słowa, do których wielu dziś beztrosko bawi się przy dźwiękach inspirowanego słowami tego psalmu utworze zespołu Boney M. („Rivers od Babylon”): „Nad rzekami Babilonu siedzieliśmy i płakali wspominając Syjon. (…) Bo ci, którzy nas uprowadzili, żądali od nas pieśni. Nasi gnębiciele żądali pieśni radosnej: «Zaśpiewajcie nam którąś z pieśni syjońskich». Jakże możemy śpiewać pieśń Pańską w obcej krainie?” (Ps 137,1.3-4).
Podobnie beztrosko możemy przejść obok krzyża i potraktować go po prostu jako całkiem schludną i gustowną ozdobę. A krzyż to jest przecież znak mający przypomnieć o tym wszystkim, co mi nie wyszło, co mnie boli. Ale jednocześnie Bóg krzyczy z niego, że to nie musi być koniec. Krzyż pokazuje dalszą perspektywę – jest przyszłość dla mojego „teraz”, które jest krzyżem nie do uniesienia. Bóg nie przychodzi do wybranego swojego narodu po niewoli babilońskiej, kiedy już to wygnanie się skończy, lecz jest ze swoim ludem. Tak samo też Bóg nie przychodzi po krzyżu, który trzeba jakoś przetrwać, ale jest w krzyżu, żeby poprowadzić mnie do przyszłości.
Wywyższony na pustyni miedziany wąż, wywyższony na krzyżu Boży Syn – przywołują nasze lęki, naszą trudną przeszłość. I mamy na to patrzeć, nie udając, że tego nie ma, że to nic takiego: „A sąd polega na tym, że światło przyszło na świat, lecz ludzie bardziej umiłowali ciemność aniżeli światło: bo złe były ich uczynki” (J 3,19). To, co nas blokuje w drodze ku przyszłości, nie jest barierą dla Boga. On jest obok. Utarło się mówić, że to, co nas nie zabije, to nas wzmocni. Jednak trzeba bardzo uważać na taki sposób myślenia, bo to nie trudności będą nas prowadzić do nieba, nie krzyż, ale Zbawiciel, który to przezwyciężył: „Łaską bowiem jesteście zbawieni przez wiarę. A to pochodzi nie od was, lecz jest to dar Boga: nie z uczynków, aby się nikt nie chlubił” (Ef 2,8-9).
Istnieje bowiem niebezpieczeństwo ubóstwienia trudności: „On to [Ezechiasz, król Judy] usunął wyżyny, potrzaskał stele, wyciął aszery i potłukł węża miedzianego, którego sporządził Mojżesz, ponieważ aż do tego czasu Izraelici składali mu ofiary kadzielne – nazywając go Nechusztan” (2 Krl 18,4). Krzyż nie ma być dla mnie talizmanem, ale znakiem wzywającym do ufności Bogu. Na nim mam umrzeć wraz z Chrystusem, by wraz z Nim odzyskać na powrót swoje życie: „Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne” (J 3,16).

Autor: ks. Mateusz Tarczyński

 

Modlitwa to nie sprawności harcerskie. Gdy mnie coś wkurzy, mówię: "Boże, pilnuj mojego języka"

Piotr Kosiarski  8 marca 2024, 10:58 źródło: https://deon.pl/

"Przez pewien czas pracowałem jako motorniczy tramwajów. I wiem, jak ciężko było mi wtedy być blisko Pana Boga. Czułem się najlepiej, kiedy zdarzała się jazda szkoleniowa i wtedy mogłem innemu motorniczemu mówić o Jezusie. To były najlepsze godziny w mojej pracy". Adam Maniura - mąż, ojciec, fotograf i katecheta - opowiada o swoim powołaniu, pasji oraz o tym, jak się modlić, gdy dopada nas zmęczenie.

Piotr Kosiarski: Jesteśmy zmęczeni po całym dniu pracy, nauki, obowiązków… Kleją nam się oczy. Lepiej pomodlić się czy odpuścić?
Adam Maniura: Zdecydowanie lepiej się pomodlić. Jako chrześcijanie powinniśmy oddawać cześć Jezusowi nieustannie, a nie tylko wtedy, kiedy nam się chce. On jest naszym Bogiem, my jesteśmy Jego stworzeniem. Ta hierarchia jest bardzo ważna. Dlatego nie traktuję Boga jak kumpla, ale szanuję Go i staram się Go kochać. Z modlitwą jest podobnie jak z niedzielną Mszą świętą. Idę na nią, czy mi się chce czy nie. Dzisiaj niestety często lansuje się model chrześcijaństwa opartego na emocjach. Jak masz chęć, działaj, jak nie - odpuść. Tymczasem chrześcijaństwo nie na tym polega. Bez modlitwy nie ma chrześcijaństwa.

W przeszłości zdarzało Ci się zasypiać na modlitwie.
- Nie raz (śmiech)! Ale prawda jest taka, że jeśli zasypiasz z imieniem Jezus lub Maryja na ustach i budzisz się ze znakiem krzyża, wtedy smakujesz chrześcijaństwo. Pamiętam jak kiedyś chciałem przed snem odmówić różaniec. Ale byłem chory i szybko urwał mi się film. Obudziłem się rano z odciśniętymi paciorkami na twarzy. To było trochę tak, jakbym całą noc trwał na modlitwie (śmiech). Moja pierwsza zakonna medytacja była porażką. Przełożeni uczyli nas wtedy tej formy modlitwy. Ja, zwykły chłopak z technikum górniczego, pracujący do tej pory w kopalni… Było lato, upał 30 stopni, my po całym dniu zakonnej pracy. Jak tylko usiadłem w kaplicy, zasnąłem i zacząłem chrapać. Obudzili mnie dopiero współbracia. Powiedziałem do przełożonego: "Bracie, chyba muszę odejść z zakonu". Odparł uśmiechnięty: "Adam, każdy z nas przez to przechodził".

Jak zatem się modlić?
- Bardzo lubię Josemaríę Escrivá de Balaguera. Pisał on, że jeśli chcesz się modlić, a jesteś zmęczony, powinieneś po prostu powiedzieć o tym Panu Bogu. Czy to będzie modlitwa? Oczywiście! Nie musisz od razu mówić formuł. Najważniejsze, żebyś trwał na modlitwie. Uklęknij, usiądź… Niech Twoja postawa będzie wygodna, ale i pełna szacunku. I módl się. Nie poddawaj się, nie zniechęcaj… Każdemu może zdarzyć się zasnąć. Ale nasza słabość też może być dobra. Stanie się modlitwą, którą będziemy chwalić Boga. Na modlitwie mamy być cali - z naszymi radościami, smutkami, z naszymi brakami w kondycji, zmęczeniem, czasami z entuzjazmem i tak dalej… Najważniejsze - jak powiedział Escrivá - by modlitwa w ogóle była. W ciągu dnia często modlę się aktami strzelistymi. Gdy mnie coś wkurzy, mówię: "Boże, pilnuj mojego języka". Gdy na drodze ktoś wymusi pierwszeństwo, zamiast go wyzywać, staram się za niego modlić: "Panie Boże, błogosław tej osobie i jej bliskim".

Wspomniałeś o "formułach". Co sądzisz o takiej formie modlitwy?
- Osobiście lubię formuły. Są to konkretne, uświęcone przez wieki modlitwy. Bardzo je cenię i nie znaczy to, że kiedy modlę się nimi, jestem nienaturalny. Jeśli jednak traktujemy modlitwę tylko jako zestaw formuł to też nie dobrze, bo modlitwa to nie są sprawności harcerskie.
Nie da się ukryć, że na modlitwie często szukamy "fajerwerków", wolimy "show" od prostej modlitwy.
- Przez wiele lat byłem konferansjerem na spotkaniach młodych w Wołczynie. Na scenie zdarzało mi się robić różne rzeczy. Głosiłem konferencje dla młodzieży i tak dalej… Nie powiem, że się tego wstydzę, ale musze przyznać, że nad treścią często przeważała forma. Zależało mi, żeby wzbudzać u młodych emocje, zaskakiwać, zadziwiać. I chyba na tym polega nasz problem.

Możesz to rozwinąć?
- Po pierwsze jesteśmy nastawieni na szybkie rezultaty. Maile wymyślono po to, żeby szybko się komunikować, ale czy zastąpiły one tradycyjne listy? Nie. Mamy szybkość komunikacji, przemieszczamy się między kontynentami, latamy coraz szybszymi samolotami… Ale czy to nas zbliżyło? Nie za bardzo. Zamiast tego żyjemy w jeszcze większym pośpiechu. A modlitwa wymaga czasu. Pamiętam jak kiedyś jeden z braci kapucynów zaprosił mnie do Włoch, żebym mógł zobaczyć Asyż, miasto moich marzeń. Wybraliśmy się również na Alwernę - górę, na której Franciszek modlił się i otrzymał stygmaty. Pamiętam szok, który wtedy przeżyłem. Było to dość odludne miejsce; w średniowieczu nie było w okolicy miasteczek, domów, dróg… A mimo to Franciszek to miejsce odnalazł. To wymagało czasu! Podobnie jest z modlitwą.
Po drugie myślę, że zaczęliśmy lekceważyć to, co przez wieki zostało uświęcone w Kościele. Przykładem może być liturgia. Gdy widzę przebranego za klauna księdza, który "głosi" kazanie dla dzieci, uważam, że to jest infantylne. Msza święta to nie happening, ale Ofiara Chrystusa. Jestem zwolennikiem Mszy trydenckiej, choć nie uczestniczę w niej regularnie, bo jeszcze do tego nie dojrzałem. Ale urzekła mnie jej liturgia - gesty, symbolika… Tam wszystko ma znaczenie. Tymczasem dziś mamy jakieś rozchwianie emocjonalne. Księża muszą ludzi "zabawiać", być "efektowni". Jako Kościół idziemy w nowinki, robimy eksperymenty… Osobiście nazywam to protestantyzacją Kościoła. Żeby nie było, sam kiedyś to robiłem - szalałem na scenie, nawet na Mszy świętej. Dziś jednak uważam, że to był błąd.

Kochasz robić zdjęcia. Czy pasja może być modlitwą?
- Oczywiście. Prowadzę fotograficzny projekt bytominside.pl. Moje założenie było takie, żeby wchodzić do kamienic, knajp, starych kopalni, elektrowni - także do kościołów - i robić zdjęcia. Chciałem w ten sposób pokazać Bytom "od środka". To miasto jest świetnie sfotografowane od zewnątrz, ale mało kto wie, jakie skarby kryją się w jego budynkach.
Bardzo dobrze wspominam fotografowanie kościołów. Moim przywilejem jest to, że księża kojarzą mnie jako katechetę, dlatego bez większego problemu powierzają mi klucze. Dzięki temu mogę przez jakiś czas zamknąć się w kościele. I to są cudowne doświadczenia. Czy da się połączyć fotografię z duchowością? Jak najbardziej. Nie bez powodu święta Weronika jest patronką fotografów. To mnie zobowiązuje! Poza tym Pan Bóg, sztuka i fotografia bardzo do siebie pasują.

Przez pięć lat byłeś w zakonie kapucynów. Jak rozeznałeś, że to jednak nie ta droga?
- Myślę, że trzeba słuchać przełożonych. Ja w zakonie byłem dosyć niekonwencjonalny, przełożeni mieli ze mną problem. Prowadziłem nawet kabaret, w którym parodiowałem niektórych braci. W czasie mojej zakonnej drogi miałem bardzo ciekawe doświadczenie - porażenie nerwu, które wywołało paraliż twarzy. W konsekwencji musiałem siedzieć zamknięty przez siedemdziesiąt dni w małej klasztornej celi. Nie chodziłem na Msze święte, nie uczestniczyłem w wykładach. Miałem za to dużo czasu na myślenie. Do tej pory przełożeni co jakiś czas mówili mi, że jeśli się nie zmienię, będą musieli mi podziękować. Ale i tak zawsze dawali mi szansę. Natomiast w czasie tej mojej niemocy po raz pierwszy pomyślałem, że może jednak przełożeni mają rację.  W takich sytuacjach nie warto bawić się w samodzielne rozeznawanie, ale poddać swoje wątpliwości pod opinię mądrzejszych od siebie. I bardzo ważne jest to, żeby ludzie, którym się powierza swoje wątpliwości, byli blisko Pana Boga, a nie tylko pełnili konkretne funkcje. Nie każdy ksiądz klęczy przy tabernakulum, nie każdy ksiądz liczy się z Panem Bogiem. Chodzi o to, żeby iść do kapłana, który nie tylko porozmawia z tobą, ale przede wszystkim porozmawia o tobie z Bogiem. To bardzo ważne i jestem dziś wdzięczny współbraciom, którzy mi wtedy towarzyszyli. Oni do dziś są moją rodziną.
Pamiętam jeszcze ostatnią rozmowę z bratem, który towarzyszył mi wtedy szczególnie blisko. Gdy wychodziłem z naszej ostatniej rozmowy, rozpłakał się i powiedział: "Adam, Pan Bóg chyba powołuje cię do czegoś innego". Gdy już miałem otworzyć drzwi, dodał: "Co zamierzasz robić, gdy opuścisz klasztor?". Bardzo zaskoczył mnie tym pytaniem. Odpowiedziałem, że w ogóle się nad tym nie zastanawiałem. Wtedy odparł: "Adam, to jest dla mnie znak, że Bóg wzywa cię do czegoś innego, bo szatan proponowałby ci milion opcji. Na pewno dałby ci plan B". Tymczasem ja wdziałem tylko jedno - zakon to nie mój styl życia i gdybym w nim został, byłbym kiepskim księdzem. A po co światu jeszcze jeden kiepski ksiądz? Świat potrzebuje świętych kapłanów!

Do czego powołał Cię Bóg?
- Uważam, że do bycia katechetą. I tu muszę zaznaczyć, że to nie ja katechizuję uczniów, ale to katecheza ratuje mnie. Przez pewien czas pracowałem jako motorniczy tramwajów. I wiem, jak ciężko było mi wtedy być blisko Pana Boga. Czułem się najlepiej, kiedy zdarzała się jazda szkoleniowa i mogłem innemu motorniczemu mówić o Jezusie. To były najlepsze godziny w mojej pracy. To, że mogę dziś - jako katecheta - głosić innym ludziom Chrystusa to dla mnie zaszczyt, na który niczym nie zasłużyłem.
Autor: Piotr Kosiarski

 

Marzena Cyfert  2024-03-10 11:45  źródło: https://www.niedziela.pl/
A jednak nie lubimy o niej mówić, a nawet myśleć. Trudny jest również temat choroby i cierpienia. O hospicjum, towarzyszeniu chorym i umierającym z br. Łukasz Dmowskim, bonifratrem, lekarzem specjalistą chorób wewnętrznych i geriatrii – rozmawia Marzena Cyfert
Br Łukasz Dmowski, bonifrater, lekarz specjalista chorób wewnętrznych i geriatrii
 
Dlaczego choroba i cierpienie wpisane są w życie człowieka?
Im więcej wiemy o cierpieniu, tym bardziej wypada skłonić głowę i objąć je milczeniem. Przed wstąpieniem do zakonu ukończyłem I Wydział Lekarski Warszawskiej Akademii Medycznej i przyszedłem już po rocznym stażu jako lekarz „z pieczątką”, gotowy do pracy. Ale to dopiero praktyka i życie uczą nas nieco więcej o cierpieniu. Pamiętam wykład s. Barbary Chyrowicz, bioetyczki z KUL-u, mówiący o tym, że tak naprawdę po zadaniu pytania dotyczącego cierpienia najwłaściwszą postawą byłoby milczenie, bo cierpienie przekracza nasze możliwości ogarnięcia go rozumem. Nasze konstytucje bonifraterskie wprost mówią, że Pan Jezus nie wyjaśnił tajemnicy cierpienia, a zarazem włączył nas w proces radzenia sobie z nim, czy pomagania innym w jego znoszeniu. Jest to wielkie zaufanie Boga do człowieka. Szczególnie my, bracia miłosierdzia, włączenie w tę służbę na rzecz walki z cierpieniem, staramy się odbierać jako dar i pewien wyraz zaufania. Cierpienie samo w sobie nie jest niczym dobrym a chrześcijaństwo nie jest religią cierpiętników. Potrafimy jednak mimo cierpienia żyć i temu cierpieniu wtórnie nadawać pewien sens.

Co u Brata zrodziło się jako pierwsze – powołanie zakonne czy lekarskie?
Chronologicznie było tak, że już w dzieciństwie deklarowałem, że chcę być lekarzem i chętnie bawiłem się strzykawkami czy przedmiotami, które wcześniej służyły do leczenia mnie z dziecięcych przeziębień. Później w liceum w jednej z rozprawek pisałem, że chcę być lekarzem, bo chcę się zajmować rzeczami bardzo ważnymi i zawsze potrzebnymi na świecie. I tak to stopniowo we mnie dojrzewało aż do studiów medycznych. Wówczas przyszła myśl, że warto by było jeszcze pogłębić tę służbę drugiemu człowiekowi. I wydawało mi się wtedy, i nadal mam takie przekonanie, że to pogłębienie może mieć miejsce właśnie w Zakonie Szpitalnym św. Jana Bożego.

Czy chore ciało można leczyć w oderwaniu od duszy? Wydaje się, że ludziom wierzącym łatwiej przechodzić choroby...
Ja myślę, że w ogóle trudno przechodzić choroby i myślę, że jest też coś takiego jak kryzys wiary. Wydaje mi się, że niezależnie od światopoglądu, w momencie zetknięcia się z cierpieniem, jego tajemnicą, niewytłumaczalnością, każdy z nas może przeżywać pewien kryzys. I tu rzeczywiście bliskość Pana Jezusa może powodować, że człowiek ma świadomość, że nie jest sam, że jest wspierany, że ten czas choroby jest tylko pewnym okresem a czeka nas lepsze jutro – jeśli nie tutaj, na ziemi, to na pewno w tej nieznanej nam przyszłości. I to na pewno jest wielkie źródło nadziei. Pozostaje tylko pytanie ilu z nas udaje się żyć w takiej bliskości z Panem Bogiem, a na ile tego zaufania wobec Niego nam brakuje. I potem przeżywamy tę chorobę nie tak, jakby wszystko zależało od Pana Boga, tylko zdając się na własne siły i siły innych ludzi. Czasami sami odcinamy się od tego źródła nadziei i ufności w to, że ta utrata zdrowia to nie jakiś dramatyczny kres wszystkiego.

Hospicjum, opieka paliatywna, śmierć, to nadal tematy tabu. Dlaczego nie lubimy o tym mówić?
Z jednej strony chciałbym polemizować i powiedzieć: nie jest aż tak źle. Ale patrząc nawet na spotkania z wieloma osobami podczas prowadzonych przez nas kwest, widzę że świadomość istnienia hospicjum, mimo jego ponad 20-letniej historii we Wrocławiu, jest cały czas niewystarczająca. Wiele osób pyta, gdzie ono jest, albo czy się dopiero buduje. A jest to ciągle jedyne hospicjum stacjonarne we Wrocławiu, obok oddziału paliatywnego działającego w centrum onkologii.
Ale uważam, że to podejście do choroby i śmierci troszeczkę się jednak poprawiło. Pamiętam jeszcze z okresu studiów, gdy byłem wolontariuszem w warszawskim hospicjum społecznym, czy hospicjum Caritas na Krakowskim Przedmieściu, że często trafiali tam pacjenci w agonii, dosłownie w ostatnich godzinach życia. Kiedy dla statystyki liczyliśmy tę średnią długość pobytu na oddziale, wychodziło, że są to 3-4 dni, czy tydzień. To świadczyło, że duża część pacjentów była tam bardzo krótko. Teraz na szczęście ten czas opieki na oddziale się wydłużył. To świadczy, że pacjenci zgłaszają się w lepszym stanie, czyli z większym zaufaniem wobec tego, co się będzie działo podczas pobytu w hospicjum.

Dlaczego ten czas pobytu jest tak ważny?
Jest ważny, bo kiedy pacjent trafia w lepszym stanie, ma możliwość zaaklimatyzowania się w tych nowych warunkach, przynajmniej w jakiejś części. Także dla personelu jest to możliwość poznania tego pacjenta. Kiedy bowiem pacjent jest już nieprzytomny, bez kontaktu, nasza wiedza o nim ogranicza się tylko do rozmów z rodziną. Natomiast kiedy mamy szansę poznać go przez kilka tygodni jego funkcjonowania w hospicjum, łatwiej nam dostosować terapię, zachowanie, czy rozmowy z nim w sytuacjach krytycznych, kiedy przyjdą jego ostatnie chwile. Natomiast kres naszego życia jest chyba jeszcze większą tajemnicą niż tajemnica cierpienia. To, co jest niepewne, nieznane wzbudza w nas lęk i najchętniej przed nim uciekamy, zamiast starać się go jakoś pokonać, zrozumieć i przyjąć śmierć jak siostrę. Jak to radził i głosił św. Franciszek.

Czy jesteśmy więc w stanie przygotować się na śmierć?
I tak, i nie. Z jednej strony można zacytować słowa piosenki: „Jakie życie, taka śmierć”. Ale z tym też nie do końca się zgodzę, bo bywa tak, że po pięknym życiu przychodzi okres samotności, czy choroby nowotworowej, okres pełen cierpienia, zupełnie niewytłumaczalnego. Czyli te wcześniejsze chwile człowieka zupełnie nie mają przełożenia na okres końcowy. A z drugiej strony wydaje mi się, że jednak poprzez nasz stosunek do świata, relacje z innymi ludźmi budowane przez wiele lat, i przez to relacje z Panem Bogiem, jesteśmy w stanie rzeczywiście się przygotować czy zwiększyć szansę na to, że nasze odchodzenie i żegnanie się z tym światem będą spokojniejsze i lepsze. Największym kapitałem na czas chorowania czy umierania są nasze przyjaźnie, ale też różne relacje koleżeńskie, sąsiedzkie, rodzinne. I widzimy jak bardzo to procentuje, jeśli chodzi o czas umierania. Z drugiej strony – jest to jak z podróżą. Jesteśmy w stanie przygotować się do niej dosyć dobrze, spakować wcześniej walizkę, przewidzieć różne sytuacje. Ale gdy już ma dojść do wsiadania do pociągu, nigdy nie wiemy tak do końca, w którym miejscu otworzą się drzwi, jaka będzie przestrzeń między peronem a schodkiem pociągu, czy nie będzie tłoku przy wsiadaniu. I do tego porównuję sam moment odchodzenia: z jednej strony owszem, możemy się trochę przygotować do śmierci a z drugiej – niepewność tych ostatnich godzin zawsze będzie. I coś, co nas i nasze otoczenie będzie zaskakiwało. Oczywiście, mówimy o sytuacji odchodzenia w wyniku choroby, nie śmierci nagłej.

A czy pamięta Brat jakiś przypadek trudnej śmierci i dlaczego akurat była trudna?
Tutaj sprawdza się poniekąd to, o czym mówiłem wcześniej. W sytuacji, w której rodzina ma świadomość niewykorzystanych szans czy tego, że są niepozałatwiane sprawy w relacji z tym umierającym członkiem rodziny, często pojawiają się nieprzyjemne emocje, a zarazem nadzieje, że da się ten proces odwrócić. I cała ta fala emocji, nerwów wylewana jest na personel hospicyjny. Poniekąd my też staramy się opiekować tą rodziną i wiemy, że też jesteśmy potrzebni, aby jej pomóc przeżyć te trudne chwile. Inaczej jest jednak w sytuacji, kiedy pacjenta łączą z rodziną czy bliskimi silne więzi i paradoksalnie wtedy ten ostatni oddech łatwiej jest oddać niż w momencie, kiedy jest świadomość, że bliscy pojawili się przy pacjencie w ostatnich tygodniach czy dniach jego życia, a ileś tam lat było pełnych wojen domowych czy innego typu oschłości.

W tym kontekście pojawia się kolejne pytanie, czym powinna się charakteryzować osoba, która towarzyszy umierającym?
Taka osoba przede wszystkim nie powinna bać się ciszy i milczenia. My często jako lekarze tak podświadomie uważamy, że jest brakiem profesjonalizmu, gdy za jednym pytaniem nie pada następne, za odpowiedzią pacjenta nie pada kolejne pytanie dotyczące jego zdrowia czy samopoczucia. Tymczasem pacjent, szczególnie pacjent paliatywny, potrzebuje więcej czasu na zebranie myśli, na zebranie sił, aby z pomocą tych bardzo już wątłych mięśni odpowiedzieć na zadane pytanie; czy w ogóle opowiedzieć cokolwiek o sobie, swoich potrzebach czy pragnieniach w tym momencie. Osoba towarzysząca powinna mieć tego świadomość, że milczenie i cisza są elementami potrzebnymi w takiej relacji. Powinna przede wszystkim wsłuchiwać się w pacjenta. W skrócie mówimy o tym, że w medycynie paliatywnej staramy się podążać za pacjentem.

Co to konkretnie znaczy?
W Hiszpanii jest taki piękny pomnik św. Jana Bożego, podtrzymującego chorego. Ale to ten chory ręką wskazuje kierunek, w którym chce, aby wspólnie podążali. To właśnie jest dobra ilustracja tych relacji w medycynie paliatywnej. To pacjent wyznacza kierunek i tempo podążania, np. to, jakie są odpowiednie dla niego dawki leków przeciwbólowych czy że potrzebuje innego typu wsparcia. To nie nasze wyobrażenia powinny o tym decydować, tylko to, co usłyszymy od pacjenta. Ta umiejętność słuchania jest tu kluczowa.

Co poza opieką możemy zrobić dla pacjenta paliatywnego?
Tym najcenniejszym darem, który przekazujemy jako wolontariusze, czy personel hospicjum, jest nasz czas, ten tak bardzo deficytowy obecnie towar. To jest dar wyrażający się później w konkretach typu: zdolność do czekania na pacjenta, zdolność milczenia, zasłuchania. Z tej wyobraźni i empatii wynikają kolejne rzeczy, np. zaproponowanie ułatwienia kontaktu z rodziną, pomoc w wykonaniu telefonu do kogoś bliskiego. Taka kreatywność, a zarazem zdolność do wchodzenia w różne relacje z innymi to cechy bardzo pożądane. Ale trzeba podkreślić, że nie ma idealnego wolontariusza, czy członka personelu hospicyjnego, bo każdy z nas przychodzi z jakimś bagażem swoich niedomagań. Ważne jest jednakże pytanie zadawane pacjentowi: w czym Panu/Pani możemy pomóc? Nieraz tak radzę rodzinom, kiedy pojawia się obawa, że nie wiedzą, jak mają z tym bliskim rozmawiać, żeby nie bali się wprost tych własnych obaw zakomunikować. I najczęściej już po krótkiej chwili pacjent potrafi bardzo dobrze wytłumaczyć, czego oczekuje i wszystkie te obawy pryskają. I można przejść na nowy, już nieco pogłębiony etap kontaktu.

Czasem słyszy się opinie, że pacjenci np. po udarach, z afazją, sparaliżowani nie chcą żyć…
Trudno tak jednoznacznie odpowiedzieć. Na pewno każdy inaczej może przeżywać taki stan. Nie miałem dłuższego doświadczenia opieki nad tego typu pacjentem, ale skojarzyło mi się to ze stanem, z którym miałem wielokrotnie do czynienia, czyli z pacjentami po amputacjach kończyn. Pamiętam rozmowę między dwiema pacjentkami, z których jedna przygotowywała się do amputacji stopy a druga była po amputacji obydwu kończyn na poziomie uda. I ta po amputacji obydwu kończyn paradoksalnie, z uśmiechem mówiła tej drugiej koleżance, że życie bez jednej stopy to pestka. I czego by ona nie zrobiła, żeby mieć taką możliwość. Z drugiej strony przez ten swój uśmiech pokazywała, że przynajmniej w jakimś stopniu akceptuje to, co się u niej wydarzyło. I tutaj wydaje mi się, że to znowu bardziej nasze myślenie – osób zdrowszych w tym momencie – sugeruje, że w takiej osobie z afazją na pewno nie ma nadziei, jedynie chęć skrócenia tego okresu cierpienia. Może jest tak, że nie zawsze i tego nie wiemy, choć na pewno jest to niezwykle trudne doświadczenie. Jak tylko jest to możliwe, powinniśmy dbać o takiego pacjenta. Może łatwiej jest odpowiedzieć na to pytanie osobom bliskim, które znają go lepiej, co dla niego można zrobić, jaki widok zapewnić mu przed oczami. Warto też pamiętać, że zmysły słuchu i dotyku to zmysły, które najdłużej z nami pozostają.

Czy są jakieś symptomy śmierci?
Są elementy, które dla doświadczonej pielęgniarki czy opiekuna medycznego są świadectwem, że pacjent przeszedł taki punkt bez powrotu. Czasem się mówi o takim etapie w procesie umierania, jak chociażby oddech ze słyszalnym zaleganiem wydzieliny w drogach oddechowym. Czasem nazywa się to grzechotkami śmierci. To jedna ze wskazówek, że mamy do czynienia z pacjentem w ostatnich godzinach życia. Ale tu znowu nie ma reguły, bo ten czas bezpośredniej agonii bywa bardzo różny. Dla jednych są to 2-3 godziny a dla innych – kilka dni. Opieka paliatywna naprawdę uczy pokory i świadomości, że nie jesteśmy panami życia i śmierci.

Co nam daje kontakt z osobą chorą, czy umierającą?
Może uczyć pokory, o której wspominałem, wskazywać na to, co w życiu ważne. Tu myślę o relacjach. Może dawać takie przypomnienie, co się naprawdę liczy. A w tym kontekście zabieganie o rzeczy materialne, czy tytuły naukowe powinno mieć swoje granice i ramy. Na pewno wiele osób chorych terminalnie uczy nas pogody ducha, tego że mimo bardzo trudnej sytuacji, można jeszcze zrobić coś dla innych. Często widzimy, że pacjent cierpiący, schorowany potrafi przygotować jakiś upominek dla pacjenta z łóżka obok, albo w czymś mu pomóc. Nie skupia się na sobie lecz jest czujny wobec tego, co się wokół dzieje.
Może nieco przekornie powiem, ale przy chorych uczymy się też, że tą najważniejszą rzeczą jest szczęście a nie zdrowie. Są sytuacje, że mamy do czynienia z osobami zdrowymi, które nie są szczęśliwe a wielokrotnie obserwowałem osoby mocno schorowane, które mimo wszystko to szczęście przeżywają. To też kwestia pewnego uszeregowania wartości. A osoby chore mogą nam pomóc w dokonaniu tego uszeregowania i w tym, żeby życzenia „zdrowia, zdrowia, przede wszystkim zdrowia” przyjmować z pewnym dystansem i poczuciem humoru.

Jak możemy wspomóc działalność hospicjum?
Jesteśmy wdzięczni społeczeństwu Wrocławia za wspieranie nas od samego początku, od tworzenia hospicjum w 2000 r. Przez te wszystkie lata co roku taką możliwością pomocy jest kwesta na cmentarzach naszego miasta w okresie Wszystkich Świętych. Dziękujemy też za wszystkie wpłaty i przekazywanie 1,5% podatku dochodowego, czego można dokonać za pomocą fundacji bonifraterskiej. Wdzięczni jesteśmy także osobom, które zdecydowały się na przekazanie na rzecz hospicjum środków zebranych podczas pogrzebu bliskiej osoby. Myślę, że warto promować dobry zwyczaj, by nadmierną troskę o zewnętrzny wygląd grobowca polegającą na stawianiu dziesiątek plastikowych lampek i kwiatów, zamieniać na umiar w tym zakresie i przekazywanie datków na rzecz placówek opieki paliatywnej. To jeśli chodzi o aspekt materialny, który jest ważny. Natomiast na pewno formą wielkiego wsparcia jest wolontariat. Zapraszamy do tegoż wolontariatu. Tutaj każdy może się zaangażować na ile chce i potrafi, i na ile czas mu pozwala. Zapraszamy zarówno do towarzyszenia chorym przy łóżku, jak też do wolontariatu akcyjnego, bo prowadzimy różnego rodzaju kwesty, koncerty, przy których też można się zaangażować dla dobra chorych. No i pamięć w modlitwie, obejmowanie nią wszystkich naszych pacjentów, zarówno w hospicjum stacjonarnym, gdzie mamy ok. 40 pacjentów, jak też w hospicjach domowych, gdzie jest już ponad 1000 pacjentów, nie tylko na Dolnym Śląsku. Za tę modlitwę w ich intencji bardzo dziękujemy.

 

V niedziela Wielkiego Postu
O. prof. Zdzisław Kijas  2024-03-15 11:17   źródło: https://www.niedziela.pl/

Do wiary nikogo nie można zmusić. Można jedynie przyjąć zaproszenie od Boga, nie opierając się sile przyciągania Jego miłości. Z miłości do nas oddał swoje życie i tą samą miłością przyciąga nas do Siebie, by dzielić się nią z nami, bo bez miłości umieramy.
 
Ewangelia (J 12, 20-33)
Wśród tych, którzy przybyli, aby oddać pokłon Bogu w czasie święta, byli też niektórzy Grecy. Oni więc przystąpili do Filipa, pochodzącego z Betsaidy Galilejskiej, i prosili go, mówiąc: «Panie, chcemy ujrzeć Jezusa». Filip poszedł i powiedział Andrzejowi. Z kolei Andrzej i Filip poszli i powiedzieli Jezusowi. A Jezus dał im taką odpowiedź: «Nadeszła godzina, aby został otoczony chwałą Syn Człowieczy. Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Jeśli ziarno pszenicy, wpadłszy w ziemię, nie obumrze, zostanie samo jedno, ale jeśli obumrze, przynosi plon obfity. Ten, kto kocha swoje życie, traci je, a kto nienawidzi swego życia na tym świecie, zachowa je na życie wieczne. Kto zaś chciałby Mi służyć, niech idzie za Mną, a gdzie Ja jestem, tam będzie i mój sługa. A jeśli ktoś Mi służy, uczci go mój Ojciec. Teraz dusza moja doznała lęku i cóż mam powiedzieć? Ojcze, wybaw Mnie od tej godziny. Ależ właśnie dlatego przyszedłem na tę godzinę. Ojcze, wsław imię Twoje!» Wtem rozległ się głos z nieba: «Już wsławiłem i jeszcze wsławię». Stojący tłum to usłyszał i mówił: «Zagrzmiało!» Inni mówili: «Anioł przemówił do Niego». Na to rzekł Jezus: «Głos ten rozległ się nie ze względu na Mnie, ale ze względu na was. Teraz odbywa się sąd nad tym światem. Teraz władca tego świata zostanie wyrzucony precz. A Ja, gdy zostanę nad ziemię wywyższony, przyciągnę wszystkich do siebie». To mówił, oznaczając, jaką śmiercią miał umrzeć.

Drodzy!
1. Chcemy ujrzeć Jezusa – mówią do Filipa ludzie. Takie też jest pragnienie, jakie chce rozbudzić w nas czas Wielkiego Postu. Jego intencją jest, byśmy przetarli oczy naszego serca i ujrzeli obecnego w naszym życiu i w świecie Jezusa. Temu mają służyć posty, modlitwy, odmówienie sobie czegoś przyjemnego, by w zamian zyskać coś bardziej cennego – zobaczyć obecnego w naszym życiu Jezusa.
Wielki Post niczego nie nakazuje. Do niczego nie zmusza. Jest on natomiast ciągłą zachętą, by wierzący zechciał zobaczyć w swoim życiu działającego Boga, by wśród wielu obrazów, jakie przewijają się przed jego oczami, dostrzegł, chciał dostrzec, oblicze Jezusa.

Jeremiasz, w pierwszym czytaniu, przekazuje słowa Boga: „Wszyscy bowiem od najmniejszego do największego poznają Mnie” (Jr 31,34).
„Poznać” Boga jest trudnym zadaniem. Człowiek nie może tego uczynić bez pomocy Boga. Potrzebuje Bożej łaski. Może jednak – i temu służy między innymi praktyka postna – przygotować swoje serce na to poznanie, na przyjęcie Boga do swojego życia.
Jeżeli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity – mówi Jezus. Boga poznaje się inaczej niż poznaje się człowieka lub świat. Boga nie poznaje się oddolnie, od strony człowieka, ale spogląda się na Niego od Jego strony. Stąd potrzeba nowego narodzenia. Obumarcia dla naszej logiki, by odrodzić się w logice, jakiej używa Bóg.
Boga poznaje się przez miłość. Poznaje się Go, miłując, czyniąc dobro, mówiąc dobro, rozsiewając dobro wokół siebie. Jezus dał się poznać z wysokości krzyża, dokąd zaprowadziła Go miłość do nas. Tak też chce być poznawany – z wysokości miłości.
Jeśli praktyka postna nie wypływa z miłości, staje się marną praktyką. Na niewiele się przyda, będzie się jej unikać lub oszukiwać w jej spełnianiu. Nikt mnie nie zmusza do ascezy czy rezygnacji z przyjemności, są one jedynie powinnością serca kochającego. Wiara nikogo nie czyni niewolnikiem, ale wolnym. Jako człowiek wolny, wierzący się modli, pości, rezygnuje z czegoś, co nie licuje z miłością. Z wdzięczności do Boga podejmuje się takich czy innych gestów umartwienia i pokuty. Wszystko zaś po to, by – jeszcze lepiej, wyraźniej – ujrzeć Boga.

2. Życie ziemskie Jezusa dobiega końca. Wyrok na Niego został już wydany, chociaż publicznie jeszcze nie jest ogłoszony. Jezus spogląda więc poza granice fizycznej śmierci i dzieli się z uczniami prawdą o owocności swojego odejścia z tego świata. Mówi: Nadeszła godzina, aby Syn Człowieczy został uwielbiony. Godzina Jego śmierci na krzyżu jest zarazem godziną chwały, godziną objawienia się Jego miłości, jaką ma do wszystkich ludzi (por. J 13,1). Zbliża się „godzina”, o której powiedział swojej Matce w Kanie Galilejskiej: Jeszcze nie nadeszła godzina moja (J 2,4). Godzina, którą zapowiedział jako bliską i do której tęsknił, godzina, która była Jego godziną (J 7,30; 8,20), w końcu nadeszła. Jest to decydująca godzina, która daje początek nowemu czasowi, który będzie odtąd czasem wiary, uwielbienia Boga (por. J 4,21.23), zbawienia umarłych i żywych (por. J 5,25–29).
Jezus niczego nie chce ukrywać. Nie chce pozostawić słuchaczy w niewiedzy, dlatego ucieka się do krótkiego porównania. Mówi o ziarnie pszenicy, które jeśli wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity. Taka właśnie jest konieczność męki i śmierci, krzyża.
Śmierć Jezusa jest zasiewem. Ziarno Jego nauczania i życia musi wpaść w ziemię, zostać pogrzebane, obumrzeć jako ziarno i dać początek nowej roślinie, która pomnoży nasiona w kłosie. W ten sposób Jezus odczytuje swoją własną śmierć i w ten sposób objawia nam, że również dla nas konieczne staje się umrzeć, upaść na ziemię, a także zniknąć, aby przynieść owoc. Jest to prawo biologiczne, ale także znak każdego wydarzenia duchowego: prawdziwa śmierć jest bezpłodnością tych, którzy nie dają, tych, którzy nie wydają swojego życia, ale chcą je zazdrośnie zachować, podczas gdy dawanie życia aż do śmierci jest drogą do życia obfitego – dla nas i dla innych.
Chrześcijanin, który chce być sługą Pana, musi przyjąć tę śmierć, zaakceptować ten upadek, zgodzić się na to ukrycie. Wie jednak, że nie będzie sam, ale będzie miał Jezusa obok siebie. Jest bowiem poprzedzony przez Jezusa, który zabierze go tam, gdzie On jest, to znaczy na łono Boga, do życia wiecznego.

3. Jezus, ponieważ miłuje Ojca, wie, jak powiedzieć „amen”, wie, jak powiedzieć „tak” tej godzinie, która jest Jego. Dlatego nawet modlitwa Jezusa zapisana przez Synoptyków: Abba, Ojcze, dla Ciebie wszystko jest możliwe, zabierz ten kielich ode Mnie! (Mk 14,36; por. Mt 26,39; Łk 22,42) w czwartej Ewangelii staje się okrzykiem zwycięstwa: Po to przyszedłem na tę godzinę i inwokacją: Ojcze, uwielbij swoje Imię. I oto w odpowiedzi zstępuje na Niego głos z nieba, jak obietnica i pieczęć: Już Go uwielbiłem i wkrótce uwielbię! Jest to głos Ojca, który potwierdza Synowi Jezusowi, że godzina krzyża jest godziną chwały. Dlatego Jezus może zawołać: Teraz odbywa się sąd nad tym światem. Teraz władca tego świata zostanie precz wyrzucony.
Jezus mówi jeszcze: Ja, gdy zostanę nad ziemię wywyższony, przyciągnę wszystkich do siebie. Tak właśnie rodzi się wiara – przez przyciąganie. Jest to przyciąganie poprzez miłość. Nią żyje, nią się karmi i poi chrześcijaństwo.

Do wiary nikogo nie można zmusić. Można jedynie przyjąć zaproszenie od Boga, nie opierając się sile przyciągania Jego miłości. Z miłości do nas oddał swoje życie i tą samą miłością przyciąga nas do Siebie, by dzielić się nią z nami, bo bez miłości umieramy.

Panie! Naucz mnie żyć i umierać dla Ciebie!
Więcej książek, artykułów, tekstów oraz nagrania audio homilii znajdziesz na stronie internetowej ojca prof. Zdzisława Kijasa: zkijas.com

Redakcja tekstu: dr Monika Gajdecka-Majka
Homilie pochodzą z książki "U źródła Życia. Rozważania na niedziele czasu Adwentu, Bożego Narodzenia, Wielkiego Postu i Wielkanocy, Rok A,B,C", wydanej przez wydawnictwo Homo Dei.

 

Siedem myśli papieża Franciszka na Wielki Post. Przeczytaj i zainspiruj się

vatican.va / mł 12 marca 2024, 15:13 źródło: https://deon.pl/
 
Fot. Depositphotos.com
Wielki Post to czas mocny duchowo, w którym Bóg nam towarzyszy i zaprasza do zwolnienia, zatrzymania się, odkrycia na nowo  kontemplacyjnego wymiaru życia i do porzucenia naszych grzechów - przypomina nam papież Franciszek.

Siedem myśli papieża Franciszka na Wielki Post

1. Wielki Post jest czasem łaski, w którym pustynia ponownie staje się – jak zapowiada prorok Ozeasz – miejscem pierwszej miłości.

2. Wielkopostna wędrówka będzie konkretna, jeśli słuchając tych pytań ponownie, wyznamy, że wciąż jesteśmy pod panowaniem faraona. Jest to panowanie, które czyni nas wyczerpanymi i niewrażliwymi.

3. Bóg się nami nie zmęczył. Przyjmijmy Wielki Post jako okres mocny duchowo, w którym Jego Słowo jest ponownie skierowane do nas: „Ja jestem Pan, twój Bóg, który cię wywiódł z ziemi egipskiej, z domu niewoli” (Wj 20, 2). Jest to czas nawrócenia, czas wolności.

4. Pustynia jest przestrzenią, w której nasza wolność może dojrzeć w osobistej decyzji, by nie popaść na nowo w niewolę.

5. Móc wszystko, być szanowanym przez wszystkich, mieć przewagę nad wszystkimi: każdy człowiek odczuwa uwodzenie tego kłamstwa w sobie. To stara droga. Możemy w ten sposób przywiązać się do pieniędzy, do pewnych projektów, idei, celów, do naszej pozycji, do tradycji, a nawet do pewnych osób. Zamiast nas poruszyć, sparaliżują nas. Zamiast sprawić, byśmy się spotkali, będą nam siebie przeciwstawiać.

6. Modlitwa, jałmużna i post nie są trzema niezależnymi zadaniami, ale jednym ruchem otwartości, ogołocenia: precz z bożkami, które nas obciążają, precz z przywiązaniami, które nas więżą. Wówczas obumierające i odizolowane serce przebudzi się. Trzeba zatem zwolnić i zatrzymać się.
7. Wielki Post pozwala nam odkryć na nowo kontemplacyjny wymiar życia i uruchomi w nas nowe siły.
 (Wszystkie cytaty pochodzą z Orędzia papieża Franciszka na Wielki Post 2024)
Źródło: vatican.va / mł

 

NABOŻEŃSTWA

ADORACJA NAJŚWIĘTSZEGO SAKRAMENTU - CODZIENNIE 16:30 - 18:00

NOWENNA DO MATKI BOŻEJ OGNISTEJ - W KAŻDĄ ŚRODĘ 17:40

DO ŚW. JÓZEFA: KAŻDY CZWARTEK 17:40

DROGA KRZYŻOWA: PIĄTEK - 7:00 I 17:30 - DLA WSZYSTKICH, 15:30 - DLA DZIECI

GORZKIE ŻALE: NIEDZIELE WIELKIEGO POSTU 15:00, 17:00

NABOŻEŃSTWIE DO MIŁOSIERDZIA BOŻEGO I ŚW. JANA PAWŁA II: każdy poniedziałek o 17.40

PORZĄDEK MSZY ŚWIĘTYCH

MSZE ŚWIĘTE W NIEDZIELE
6:30, 8:00, 9:30, 11:00, 12:15
(Msza św. w intemcji parafian), 16:00, 18:00

MSZE ŚWIĘTE W NIEKTÓRE UROCZYSTOŚCI I ŚWIĘTA:
6:30, 9:30, 16:00, 18:00

MSZE ŚWIĘTE W DNI POWSZEDNIE
6:30, 16:00 - W KAPLICY MATKI BOŻEJ, 18:00