PARAFIA
LSO
WARTO PRZECZYTAĆ
Czytelnia
- Szczegóły
- Odsłony: 13
Magdalena Urbańska 7 marca 2024, 10:51 źródło: https://deon.pl/
Gdy słyszę hasło "kobiety w Kościele", uśmiecham się lekko, bo od razu przypominają mi się rozmowy z moją sąsiadką, seniorką koło siedemdziesiątki, która jakiś czas temu opowiadała mi, jak zwróciła uwagę młodemu księdzu, iż nie życzy sobie zwracania się do niej na "ty". Przypomina mi się też sytuacja z rekolekcji dla kobiet, w której prowadzący jakby zapomniał kogo na sali jest więcej oraz do kogo przyszedł i zaczął przywitania od "czcigodnego ojca proboszcza", na co jedna ze słuchających wyraźnie i głośno odpowiedziała, że wyszła mu słoma z butów. Tak, kobiety w Kościele. Te kusicielki, które uśmiechnęły się do wikarego i były dla niego miłe, więc z pewnością szukają romansu. Kto widział ten potworny mem, ten wie o czym mówię…
Zaczęłam zaczepnie, od tej gorszej strony, wiem. Patrzę jednak na współczesne kobiety. Te, które są w Kościele, które chcą w nim być i nie chcę tego obrazka obsypywać brokatem. Wokół nas jest wiele różnych patologii, choćby paniczny lęk przed normalną i zdrową relacją damską męską, albo klerykalizm wymieszany z przewielebnością tak silny, że aż oślepia. Jednak to tylko kawałek prawdy. Bolesny, ale nadal tylko kawałek.
Dziś trochę o kobietach, skoro niebawem nasze święto, a że sama jestem osobą zaangażowaną w różne dzieła w Kościele, właśnie z tej perspektywy chciałabym spojrzeć. Może inaczej niż często same patrzymy. Jesteśmy Kościołowi potrzebne. Jako matki, to jasne. Bez kolejnych pokoleń, bez naszych dzieci wychowanych w wierze katolickiej nie będzie Kościoła, wymrze śmiercią naturalną. Jesteśmy potrzebne jako "zwykłe parafianki", sąsiadki zainteresowane problemami innych, te które pomogą, gdy jest taka potrzeba. Pomodlą się, zaopiekują, załatwią, uśmiechną się - tak po prostu. Jesteśmy potrzebne jednak też na wielu innych płaszczyznach. Narzeczonym albo parom w nieuregulowanych związkach, by zobaczyli, że małżeństwo to nie relikt przeszłości, ale droga na której można się spełniać i nie jest się na niej niewolnicą, ale kobietą szczęśliwą i spełnioną. Jako te, które wykorzystując swoją wrażliwość, empatię i czułość mogą wspierać najsłabszych i zagubionych. Jako mentorki, przewodniczki, towarzyszki w trudnościach, wszak wiele kobiet - matek - opanowało do perfekcji system zarządzania, którego pozazdrościć może niejedna korporacja. Mamy cały zasób zdolności, umiejętności, siły i samozaparcia, by być dla innych, spełniając się w tym jednocześnie. Pytanie czy chcemy i czy jesteśmy gotowe na to, by przebijać się przez mury, które spotkamy, bo to że je spotkamy, jest niestety pewne.
Bardzo lubię obserwować kobiety, które tworzą różne dzieła w Kościele. Wsparcie dla innych kobiet i tworzenie dla nich przestrzeni do rozwoju. Rekolekcje dla narzeczonych i małżeństw w kryzysach. Grupy wsparcia i rozwoju dla rodziców. Praca na rzecz najuboższych. Wiele jest dzieł, w których kobiety są liderkami. Rzeczywiście słoma w butach tego, kto zacznie podziękowania za dane dzieło od przewielebnego proboszcza, pomijając tę, która stoi obok i powinna zbierać pochwały. Jednak te liderki wiedzą, po co działają i uśmiechną się tylko pod nosem, a jutro będą działać dalej, bo widzą sens i cel w tym co robią i niewiele jest rzeczy, które są je w stanie zatrzymać. Siła jest kobietą, w tym przypadku dosłownie.
Ileż kolejnych, pięknych i potrzebnych dzieł mogłoby powstać, gdyby biskupi i księża przestali traktować nas jako kogoś mniej wartościowego od siebie, a my same miałybyśmy siłę i odwagę by podejmować się tego wszystkiego, co już teraz potrafimy robić idealnie? Myślę, że sporo, choć widząc moje znajome, zaangażowane katoliczki, widzę jednocześnie, że otwartość Kościoła (i jej części hierarchicznej) jest - dzięki Bogu! - coraz większa. A wraz z nią rośnie też szacunek wobec tych, które robią kawał dobrej roboty.
Droga Kobieto, czego ci dziś brakuje w Kościele? Może zrób sobie samej prezent na Dzień Kobiet? Wyjdź ze swojej skorupki i zacznij się spełniać. Poszukaj wokół siebie innych kobiet, które chcą, potrafią działać, znalazły przychylne miejsca i mądrych ludzi u boku. Inspiruj się, spełniaj marzenia. Nie poza Kościołem, ale w nim. To jest możliwe.
Autor: Magdalena Urbańska
- Szczegóły
- Odsłony: 15
Jakub Kołacz SJ 8 marca 2024, 12:00 źródło: https://deon.pl/
Dokładnie tego samego dnia, gdy w Polsce następowała zmiana warty na szczytach władzy, pani minister edukacji zapowiedziała redukcję lekcji religii z 2 do 1 tygodniowo. (Celowo piszę „pani minister”, a nie „ministra” lub „ministerka”, bo uważam, że w języku polskim te nowe słowa brzmią niepoważnie – to tak, jakby na przykład zamiast „kotka” mówić „kocura”). Wprawdzie wcześniej buńczucznie zapowiadano bezwarunkowe usunięcie religii ze szkół, ale w końcu ktoś doczytał odpowiednie zapisy prawne i okazało się, że nie jest to takie proste. Stąd wziął się pomysł „redukcji” liczby godzin. Sam pomysł nikogo nie zdziwił, bo był przedstawiany jako jedna z tzw. „obietnic wyborczych”, dziwne natomiast było to, że po stronie kościelnej praktycznie nikt na te zapowiedzi nie zareagował.
Krótka historia "milczenia"
Skoro napisałem, że „praktycznie nikt”, to można powiedzieć, że w tym kontekście „praktycznie” robi wielką różnicę. Faktycznie, dzień później zapytany o tę kwestię przedstawiciel Episkopatu zaapelował o „kulturę polityczną” i przytoczył szereg zapisów prawnych, regulujących obecność katechezy w szkołach, ale tym samym wyłącznie potwierdził, że usunąć religii ze szkół na mocy jednostronnej decyzji się nie da, ale już zredukować liczbę godzin katechety się da – i to chyba dlatego wezwał do merytorycznej rozmowy. Na wezwaniu jednak się skończyło. Potem jeszcze inny biskup postraszył ekipę rządzącą zobowiązaniami wynikającymi z Konkordatu, ale tu, niestety, tylko wystawił się na krytykę, powołując się na zapis, który… nie istnieje. Po złośliwej krytyce, jaka wylała się na niego w mediach – o którą sam się prosił – w temacie tym zaległa głęboka cisza…
Dopiero 13 lutego br., a więc dwa miesiące po zapowiedziach pani minister, zebrała się w Warszawie Komisja Wychowania Katolickiego Konferencji Episkopatu Polski i wydała obszerne oświadczenie, w którym rozpoczyna od stwierdzenia: „Wszelkie zmiany odnośnie do organizacji lekcji religii w szkole publicznej winny dokonywać się zgodnie z obowiązującym prawem i w porozumieniu z Kościołami i związkami wyznaniowymi, których nauczanie religii odbywa się w szkole”. To oczywista prawda, ale i oczywiste prawdy trzeba czasami przypomnieć. Dalej sygnatariusze oświadczenia zaznaczyli, że: „Rozporządzenie Ministra Edukacji Narodowej z dnia 14 kwietnia 1992 r. […] mówi, że do redukcji wymiaru godzin może dojść jedynie za zgodą biskupa diecezjalnego Kościoła katolickiego albo władz zwierzchnich pozostałych Kościołów i innych Związków wyznaniowych”. Dalej dokument – nawiasem mówiąc, dość obszerny, a przy tym wyważony i merytoryczny – skupia się na dwóch sprawach: po pierwsze wyraża sprzeciw wobec zapowiedzianych zmian, a po drugie apeluje o zdrowy rozsądek, czyli o wspomnianą wcześniej kulturę polityczną.
Dokument komisji, dobrze napisany, jednak pokazuje między wierszami, że wszyscy zdali sobie sprawę, że rozporządzenie ministra, na które powołuje się oświadczenie, pozostaje w mocy do… wydania nowego rozporządzenia, w oparciu o które można będzie dokonać redukcji godzin katechezy (bo całkowicie nie da się usunąć religii ze szkół bez renegocjowania Konkordatu). Niestety, po 13 lutego w temacie znów zaległa cisza (nie licząc kilku mało zasięgowych kazań, traktujących temat raczej emocjonalnie, a nie merytorycznie). Po pewnym czasie nacisk (dość słaby) zaczęli wywierać sami katecheci, ale kolejny głos w sprawie nauczania katechezy wybrzmiał dopiero w ubiegły wtorek, a to za sprawą wywiadu, jak KAI przeprowadziła z szefem Komisji Wychowania Katolickiego.
Po co jest potrzebne wezwanie do zachowania "kultury politycznej"?
W wywiadzie udzielonym dla KAI biskup, przewodniczący Komisji Wychowania, nie tylko mówił o tym, jak ważną rolę pełni katechizacja, ale też w bardzo konkretny sposób zaznaczył wszystkie problemy z tym związane, a w końcu bez owijania w bawełnę powiedział: "Kościół nie uniesie ciężaru katechezy przyparafialnej". No cóż, pewnie złośliwie ktoś skrytykuje tę wypowiedź, że kiedyś Kościół unosił ten ciężar, ale teraz już nie jest w stanie. Dlaczego? Bez złośliwości trzeba powiedzieć, że z kilku przyczyn. Po pierwsze tu po raz pierwszy widzimy konsekwencje spadku powołań. Kiedyś – ja sam na katechezę chodziłem do parafii – uczyli przede wszystkim księża, których było wystarczająco dużo, i była to praca na zasadzie wolontariatu. Dziś księży jest za mało. Do uczenia katechezy zaangażowanych jest dwadzieścia parę tysięcy katechetów świeckich i sióstr zakonnych – oni wszyscy muszą z czegoś żyć. Nikt tego głośno nie mówił, ale wprowadzenie katechezy do szkół miało i tę dobrą stronę dla Kościoła, że państwo przyjmowało na siebie utrzymanie sporej grupy nauczycieli. Za lekcje religii wszystkich Kościołów (nie tylko katolickiego) płaciło więc państwo, bo Kościoły nie były w stanie tego zrobić. Wszyscy o tym wiedzieli i fakt ten mocno irytował niektóre środowiska (nie tylko lewicowe).
Zaznaczyć jednak trzeba, że wcale nie jest to bezsensowne rozwiązanie. Niektórzy zapominają o tym, że państwo nie jest własnością ekipy rządzącej (u nas żadna z ekip o tym nie pamięta), ale jest własnością obywateli. To obywatele powinni decydować o tym, do czego państwo - w służbie im samym - powinno się zobowiązać. Być może teraz sytuacja wygląda nieco inaczej, ale kiedyś znacząca większość obywateli chciała mieć katechezę w szkołach (to m.in. gwarantowało wyższy poziom edukacji niż w przykościelnych salkach). Nie można więc - wracam do apeli biskupów - podejmować tak ważnych decyzji bez merytorycznej debaty społecznej.
Co dalej się stanie?
Scenariusz zasadniczo jest do przewidzenia, tym bardziej, że zaczyna brakować chętnych do pracy na etatach katechetów (sami księża jeśli tylko mogą, uciekają od tego obowiązku – wolą prowadzić pogrzeby), a w dodatku coraz bardziej dotyka nas prawda, że coraz mniej jest chętnych do uczęszczania na te zajęcia. "Redukcja", choć powoli, następuje więc w sposób naturalny. Najgorsze jest chyba jednak to, że tym naturalnym procesom ze strony rządzących nadaje się status polityczny, natomiast ze strony Kościoła nie ma wyraźnego planu, jak do tego problemu podejść – kończy się na apelach oraz biernym oczekiwaniu na to, co się stanie i co wymyślą inni.
Bardzo dobry i merytoryczny wywiad przewodniczącego Komisji Wychowania mógłby stać się podstawą do merytorycznej analizy, ale znów chyba spóźniliśmy się. Przecież od zapowiedzi zmian, ogłoszonych w połowie grudnia, zaległa cisza... Czekając nie wiadomo na co – i milcząc – pozwoliliśmy, aby w mediach utrwaliła się narracja o konieczności redukcji katechezy, którą to narrację znaczna część naszego niby-katolickiego społeczeństwa przyjęła za jedyną słuszną. I znowu, tak jak jeszcze niedawno nie braliśmy pod uwagę, że można „mądrze mówić” albo po prostu „mówić”, tak teraz nie zorientowaliśmy się, że można „mądrze milczeć”, albo po prostu… „milczeć”.
Autor: Jakub Kołacz SJ
- Szczegóły
- Odsłony: 11
Ks. Tomasz Horak dodane 09.03.2024 09:00 źródło: https://opole.gosc.pl/
WIARA.PL
Schematyzm odnotowuje wszystko minione i bieżące. Bo teraźniejszość bez znajomości przeszłości nie ma widoków na przyszłość. Przeciwdziałanie temu to jedna z funkcji kościelnych schematyzmów.
Schematyzm…? Od słowa „schemat”, czyli ogólny, wstępny szkic lub plan czegoś – tak to definiuje «Słownik języka polskiego». Na moim biurku, obok laptopa, leży książka zatytułowana «Schematyzm diecezji opolskiej. Tom 2: Duchowieństwo». Książka wydana niedawno, bardzo starannie, licząca ponad 500 stron. Krótkie notki, daty, adresy, dane różnego (schematycznego) rodzaju, zestawienia. O czymże tu felieton pisać. Ktoś nawet powiedział: „A komu to potrzebne?”
Obok wspomnianego schematyzmu leży inna, podobna książka, po niemiecku: «Real-Handbuch des Bistum Breslau». Rok wydania – 1929. Porządnie wydana, licząca prawie 500 stron, czcionką zwyczajną z niemieckimi lub czeskimi znakami, ale także szczegóły w kroju gotyckim. Cenne dziś historyczne źródło dla wielkiego obszaru, jakim była ówczesna diecezja Wrocław. Nieraz sięgam do tego źródła, by zobaczyć, co w niejednym obszarze w ciągu minionych stu lat się zmieniło.
Czekam niecierpliwie na pierwszy tom obecnej edycji naszego schematyzmu. Historia stanie się pełniejsza. I ciekawa. I kształtująca przyszłość. Kościół w zmieniających się czasach musi się zmieniać. Żeby to nie były zmiany dla samych zmian, albo przypadkowe przeobrażenia, trzeba znać choć zarys, taki schematczny, tego, co było.
Otworzyłem aktualny schematyzm na stronie z hasłem „Horak Tomasz”, czytam dane swego własnego, księżowskiego, zaczętego we Lwowie, a emeryckiego w Jesionikach na Śląsku żywota. Wszystko się zgadza, mogli byli ująć mi kilka lat, ale nie ujęli… Jedno hasło, choćby ważne i najważniejsze jak filar, historii jeszcze nie tworzy. Bo to nie pojedyncze nazwiska i dokonania różnego typu są materią historii i Historii – z małej i z dużej litery. Tej zwyczajnej, zaściankowej nieraz, jak i tej historii wielkiej, twórczej, budującej coś nowego. Na przykład wydział teologiczny opolskiego uniwersytetu, albo hospicjum onkologiczne, albo nowe centrum formacyjne, albo… Krótko, schematycznie schematyzm wszystko odnotowuje. Bo teraźniejszość bez świadomie branej przeszłości nie ma widoków na przyszłość. Przeciwdziałanie temu to jedna z funkcji kościelnych schematyzmów i innych podobnych, cyklicznych publikacji.
A ten schematyzm sprzed stu lat? Zawiera ciekawe informacje, skondensowane jak to w tego typu wydawnictwie. Na przykład: „Spr. polnisch u. deutsch” (mowa polska i niemiecka). Ważna kolejność określeń – bo pierwsza pozycja wskazuje na większość mieszkańców – Polaków, bądź Niemców lub Czechów. Co, zaskoczenie z tymi Czechami? Od tamtego czasu granice diecezji, państw, etnicznych a także politycznych wpływów zmieniły się, co oczywiście odbiło się na zasięgu językowym. Ów schematyzm z roku 1929 jest ostatnim świadkiem tej językowej różnorodności diecezji wrocławskiej w jej rozległym ówcześnie wymiarze. Próby wydania aktualizowanego dodatku nie powiodły się. W Niemczech władzę przejął Hitler, nie mogło więc być mowy o ujawnianiu obecności języków polskiego i czeskiego… Sama historia. Trudna. Schematyzm 1929 stał się więc historycznym obrazem tamtych czasów. A przyłączenie przeważających obszarów dawnej diecezji wrocławskiej do Polski odwróciło sprawę. Zresztą – zostały ziemie, domy, świątynie, fabryki, ale większość dawnych mieszkańców musiało opuścić swoje sadyby. My uciekaliśmy ze Lwowa, oni z Breslau. Kościelne schematyzmy oddają tylko część ludzkich dramatów tamtego czasu.
Czekamy na drugą część (formalnie będzie to tom pierwszy) bieżącego schematyzmu diecezji opolskiej. W warstwie najogólniejszej będzie ona dotyczyła parafii, świątyń oraz innych nieruchomości a także dzieł Kościoła. Oczywiście, nie tylko ta diecezja ma swoje schematyzmy i nie tylko tu Kościół zmaga się ze skutkami powojennych zmian i granic, i populacji ludzkich przesiedlanych z miejsca na miejsce. Ale nawet takie przydzielone nowe miejsce na mapie Europy ma swoje centrum i serce – świątynię, kościół, daj Boże, by miało swojego duszpasterza. I – tak się zdaje – dobrze, by był otwarty na wszystkich i nie tylko jednym władał językiem.
- Szczegóły
- Odsłony: 13
Mateusz Tarczyński 3 marca 2024, 08:52 źródło: https://deon.pl/
„Ja jestem Pan, twój Bóg, którym cię wywiódł z ziemi egipskiej, z domu niewoli” (Wj 20,2). Tymi słowami Bóg otwiera Dekalog. Zanim ogłosi narodowi wybranemu przykazania, którymi ten ma się kierować, przypomina, kim jest i co dla nich zrobił.
Nie chodzi tu o pokazanie swojej wyższości i wymuszenie poddaństwa ze strony Izraelitów. Przykazania mają być ze strony człowieka wyrazem wdzięczności wobec Boga. I wtedy ich przestrzeganie będzie miało sens, bo przestają być one dla człowieka same w sobie drogą i narzędziem zbawienia (przestrzegam ich, więc pójdę do nieba), a staną się kluczem otwierającym serce człowieka na ten dar.
Przestrzegam przykazań, bo jestem wdzięczny Bogu za wszelkie łaski, których od niego doświadczyłem – to jest postawa serca, do której musimy w naszej wierze dążyć za wszelką cenę. W przeciwnym razie może być tak, że będziemy wierni wszelkim zasadom – boskiego bądź ludzkiego pochodzenia – ale wcale nie będziemy blisko Boga. On jest dawcą i źródłem wszelkiego dobra – i to jest trop do odkrycia Jego obecności w świecie i w moim życiu. A dostrzeżenie jej powinno rodzić we mnie wdzięczność. Nie chodzi o to, że teraz muszę się Bogu w nieskończoność odwdzięczać, bo mam jakiś dług do spłacenia. To jest wdzięczność za bezinteresowną miłość, bez której jednak – uświadamiam to sobie coraz mocniej z dnia na dzień – trudno byłoby mi żyć.
W drugim czytaniu natykamy się natomiast na słowa Pawła Apostoła, który pisze o głupstwie krzyża: „Gdy Żydzi żądają, znaków, a Grecy szukają mądrości, my głosimy Chrystusa ukrzyżowanego, który jest zgorszeniem dla Żydów, a głupstwem dla pogan (…)” (1 Kor 1,22-23). Krzyż jest znakiem, który nie jest pełny mocy, nie można powiedzieć, że zapiera dech w piersiach. Jest zgorszeniem, bo pokazuje Boga, którego człowiek nie rozumie i często nie jest w stanie zaakceptować, po którym spodziewa się po prostu czegoś innego, czegoś więcej – niepodlegających dyskusji mocy i mądrości, wobec których nie byłoby żadnych wątpliwości. Na tym jednak polega paradoks krzyża, że „To bowiem, co jest głupstwem u Boga, przewyższa mądrością ludzi, a co jest słabe u Boga, przewyższa mocą ludzi” (1 Kor 1,25).
Perspektywa krzyża pomaga też zrozumieć wydarzenie, o którym czytamy we fragmencie Janowej Ewangelii, i słowa, które w nim słyszymy: „Żydzi rzekli do Niego: «Jakim znakiem wykażesz się wobec nas, skoro takie rzeczy czynisz?». Jezus dał im taką odpowiedź: «Zburzcie tę świątynię, a Ja w trzech dniach wzniosę ją na nowo»” (J 2,18-19). Bez trudu możemy dostrzec w Kościele przywiązanie do tego, co zewnętrzne. W Ewangeliach synoptycznych (Marka, Mateusza i Łukasza) możemy przeczytać o zachwycie uczniów wyglądem świątyni jerozolimskiej: „Gdy niektórzy mówili o świątyni, że jest przyozdobiona pięknymi kamieniami i darami, powiedział: «Przyjdzie czas, kiedy z tego, na co patrzycie, nie zostanie kamień na kamieniu, który by nie był zwalony»” (Łk 21,5-6). I my jesteśmy w Kościele niekiedy bardzo przywiązani do wszystkiego, co moglibyśmy nazwać „piękną świątynią” – innymi słowy: do formy, za którą może już nie być żadnej treści. Chodzi o zwyczaje, schematy czy reguły, do których bardzo przylgnęliśmy i może się nad ich sensownością nawet nie zastanawiamy, bo przecież „zawsze tak było” (uwielbiam to stwierdzenie, które zamyka wszelką dyskusję i refleksję!), a bez których nie wyobrażamy sobie naszego katolicyzmu.
Wielki Post to jest najlepszy czas na zastanowienie, co by było gdyby było inaczej niż jest teraz. Zadawajmy sobie w Kościele takie pytanie! Czy wszystko musi być tak, jak jest teraz? Czy to jest jakiś dogmat? Bardzo istotna jest umiejętność rozeznania między tym, co jest w naszej wierze stałe i niezmienne, a tym, co podlega rozwojowi. I mam wrażenie, że o to dziś właśnie toczy się w Kościele wielki spór. Niestety, czasami uniemożliwiamy innym zbliżenie się do Boga poprzez martwą religijność – pobożność, która zewnętrznie jest okazała, ale stoi za nią wnętrze ziejące pustką.
Ileż to czasu i energii potrafimy poświęcać rzeczom zewnętrznym! Żeby było dużo ludzi, żeby było ładnie, żeby cieszyło oko, żeby wszyscy byli zadowoleni, a szczególnie biskup, który akurat przyjedzie do naszej parafii na jakąś uroczystość. Dużo trudniej niż o zewnętrzne sprawy dba się o piękno wspólnoty, w której czasami jest (albo chcielibyśmy, żeby tak było) jak w Korei Północnej (z całym szacunkiem dla żyjących w tym komunistycznym reżimie uciemiężonych ludzi) – ma być jednakowo, wszyscy pod linijkę. Jedno myślenie, jeden sposób wyrazu tego myślenia. Ani w lewo, ani w prawo – nawet na milimetr. A tymczasem tak trudno jest nam nazwać w Kościele niektóre rzeczy po imieniu… Z wielkim wysiłkiem zbieramy się do tego, żeby stanąć w prawdzie – i tego nie potrafią niekiedy nawet niektórzy pasterze…
„Zbliżała się pora Paschy żydowskiej i Jezus udał się do Jerozolimy. W świątyni napotkał tych, którzy sprzedawali woły, baranki i gołębie oraz siedzących za stołami bankierów. Wówczas sporządziwszy sobie bicz ze sznurków, powyrzucał wszystkich ze świątyni, także baranki i woły, porozrzucał monety bankierów, a stoły powywracał” (J 2,13-15). Jezus wypędził kupców z dziedzińca pogan, czyli z jedynego miejsca, gdzie mogli przyjść wszyscy niebędący Żydami. Nie o handel tu chodziło (bo gdzieś musiał się odbywać – gdzieś ludzie przychodzący do świątyni musieli kupić zwierzęta na ofiary, gdzieś musieli dokonać wymiany monet na te bez wizerunku cesarza), ale o dostęp do świątyni: „Potem uczył ich mówiąc: «Czyż nie jest napisane: Mój dom ma być domem modlitwy dla wszystkich narodów, lecz wy uczyniliście z niego jaskinię zbójców»” (Mk 11,17; por. także Iz 56,7 i Jr 7,11).
Stąd też warto, żebyśmy postawili sobie kilka istotnych pytań. W jaki sposób my dzisiaj blokujemy innym dostęp do Boga? Własną postawą niezgodną z Ewangelią? Wymaganiami, którym sami nie potrafimy sprostać? Naleciałościami, które nazywamy Tradycją, choć nie mają z nią nic wspólnego? Kogo nie chcielibyśmy widzieć w Kościele i w kościele? Kogo już skreśliliśmy i uważamy, że nie ma dla niego miejsca?
Wielki Post ma być wielkim burzeniem tego, co czasami długo budowaliśmy, co jest okazałe i wydaje się nam piękne, ale w oczach Boga nie ma wartości, bo nie jest zbudowane z Nim. W wierze nie mamy czegoś ciągle robić „dla” Boga, ale „z” Nim. To zasadnicza różnica. Kiedy robię „dla” Niego, to wykluczam Go we wspólnym działaniu – On jest wówczas tylko odbiorcą moich dzieł. Kiedy robię coś „z” Bogiem, to jest mowa o współpracy, która tak naprawdę będzie przede wszystkim korzyścią dla mnie. Po zakończeniu Wielkiego Postu, czyli wielkiego burzenia, następuje odbudowa świątyni – Triduum, czyli Święta Paschalne. „On zaś mówił o świątyni swego ciała” (J 2,21), którą odbudował w trzy dni – dla mnie, dla mojego zbawienia. Krzyż Chrystusa jest mocą i mądrością dlatego, że jest znakiem nieskończonej miłości Boga, który dał siebie w ofierze „dla” naszego zbawienia. Mój krzyż musi być najpierw niesiony „z” Bogiem, żeby potem mógł stać się pożytkiem dla mnie. Inaczej stanie się znakiem cierpiętnictwa, które nie ma horyzontu innego niż ból i śmierć. Niesiemy krzyż (którym dla nas są czasami same przykazania), ponieważ On zwyciężył śmierć – z wdzięczności za to. Nie niesiemy go dla kogoś, lecz z Kimś.
Autor: ks. Mateusz Tarczyński
- Szczegóły
- Odsłony: 11
Barbara Stefańska Idziemy nr 07/2024; źródło: https://www.katolik.pl/
Postu nie podejmuje się na zasadzie „wezmę i zrobię”. Cały wysiłek ascetyczny polega na robieniu miejsca łasce. Poszczę, by zrobić więcej miejsca Bogu i Jego działaniu w moim życiu. Ćwiczę moją wolę, żeby oderwać się od zniewoleń, uzależnień, przyzwyczajeń, a wypracować dobre nawyki, związane z większą wolnością.
– mówi ks. dr. Krzysztof Wons SDS, dyrektor Centrum Formacji Duchowej Salwatorianów, w rozmowie z Barbarą Stefańską
Post kojarzymy z odmawianiem sobie jedzenia. Czy do tego się sprowadza?
Ograniczenie w jedzeniu jest pewnym symbolem wszystkiego, co post oznacza. Nie negując posiłków ani tego, że są smaczne, staram się, by nie stały się wartością absolutną. Kiedy zaczynam pościć, szybko sobie uświadamiam, że ani w jedzeniu, ani we mnie nie ma źródła życia. Jest ono w Bogu. Analogicznie potrzebuję rezygnować z tego wszystkiego, co zacząłem ubóstwiać, stawiać na pierwszym miejscu do tego stopnia, że przesłania mi Boga. Może to być np. przywiązanie do świata wirtualnego, własnego ja, swoich nawyków.
Post czasem określamy jako umartwienie – to znaczy, że mamy umartwiać, czyli uśmiercać w sobie, to wszystko, co nas nie prowadzi do życia. Lubię mocno podkreślać: w poście chodzi o życie.
Ktoś mówi: „Chcę podjąć post albo jakieś wyrzeczenie”. Jednak nie wie, co będzie dla niego korzystne z punktu widzenia duchowego. Jak to rozeznać?
Mówimy o sytuacji, gdy ktoś chce podjąć dodatkowe wyrzeczenie. Wskazała pani ważne kryterium: Spójrz na siebie. Zapytaj, czy twój sposób życia, od jedzenia po różne aktywności, rozwija cię. Czy to cię prowadzi do pełni życia? Rozeznaj prawdę o sobie i stosuj te praktyki, które będą ci pomagały w rozwoju.
Ale nie rób tego sam. Zacznij od czytania Pisma Świętego, w którego świetle będziesz mógł lepiej poznawać siebie. A ponieważ życie duchowe potrzebuje obiektywizowania, miej stałego spowiednika, kierownika duchowego. Razem z nim będziesz mógł określić drogę swojego rozwoju. Jej znaczącym elementem jest oczyszczenie ze wszystkiego, co ogranicza w zakresie rozwoju fizycznego, psychicznego, duchowego, intelektualnego, zawodowego, ale przede wszystkim z tego, co utrudnia realizację powołania, np. jako mąż lub żona. Dopiero do tego, co jest teraz dla ciebie największym wyzwaniem, i sam to widzisz, dostosowujemy odpowiednią praktykę ascetyczną.
Poszczenie jest łaską. Jeśli widzę, że prowadzi kogoś do zgorzknienia, do skupienia na sobie, to zachęcam do zmiany kierunku ascezy. A jeśli np. przychodzi do mnie osoba słaba fizycznie i bez środków do życia, to generalnie nie będziemy rozwijali tematu umartwienia ciała. Raczej zastanowimy się nad umacnianiem ducha.
Część osób podejmuje corocznie wyrzeczenia typu: przez Wielki Post nie piję alkoholu, nie jem słodyczy.
Mam ogromny szacunek dla postów podejmowanych tak od siebie, „na pamięć”, np. jest sierpień – nie piję alkoholu, jest Wielki Post – nie jem słodyczy. Musimy jednak myśleć, czy to prowadzi mnie do „Ojca, który widzi w ukryciu”, czy czyni mnie bardziej Jego dzieckiem. Bo tu nie chodzi o jakiś trening.
Zresztą, jest teraz w społeczeństwie bardzo dużo praktyk postnych. Mówi Ksiądz o różnorakich dietach?
Obecnie popularne jest stawianie sobie znacznych ograniczeń w jedzeniu. A jednocześnie jesteśmy społeczeństwem coraz bardziej konsumpcyjnym. W telewizji ciągle mówi się o jedzeniu. I jak te dwie sprawy pogodzić ze sobą?
Jeśli te moje „ćwiczenia” nie mają wymiaru duchowego, to kończy się post i zaczyna się „jazda” – będę jadł dwa razy tyle. Postu nie podejmuje się na zasadzie „wezmę i zrobię”. Cały wysiłek ascetyczny polega na robieniu miejsca łasce. Poszczę, by zrobić więcej miejsca Bogu i Jego działaniu w moim życiu. Ćwiczę moją wolę, żeby oderwać się od zniewoleń, uzależnień, przyzwyczajeń, a wypracować dobre nawyki, związane z większą wolnością.
Nie neguję wysiłków podejmowanych spontanicznie, bo Bóg widzi nasze starania i kocha każdy nasz gest miłości. Przypominam tylko, że w poście chodzi o więź z Nim. Dlatego Kościół łączy post z jałmużną i z modlitwą, które są bardzo związane z relacjami. Jałmużna sprawia, że widzę innych, nie tylko siebie. A w modlitwie spotykam się z Kimś, nie ze sobą. Wszystkie te trzy praktyki mają prowadzić do ożywienia wiary, która jest relacją z Bogiem.
Nieraz podziwiam, ile ludzie potrafią podjąć wyrzeczeń. Jednak jeśli centrum będę ja: moja linia, uroda, samopoczucie – to za mało. Może mnie to doprowadzić do jeszcze większego skupienia się na sobie. Razem z konsumizmem rośnie egoizm w świecie. Musimy odwrócić tę perspektywę. Wszystkie wysiłki zaczynają się od więzi z Bogiem.
A jeśli ktoś i tak potrzebuje podjąć wyrzeczenie ze względów zdrowotnych, to czy może je podnieść na poziom duchowy?
Jeśli ktoś ze względu na swoje zdrowie, np. otyłość, podejmuje post, to Bóg pierwszy się cieszy. Bóg się martwi, gdy męczymy się w swoim ciele. Choroby nie są Jego pomysłem, ale odpryskiem grzechu. Wysiłek, by poprawić zdrowie, kondycję, jest aktem miłości wobec siebie. Ale nie tylko. Słyszałem, jak ktoś po przyjacielsku powiedział drugiemu: „Słuchaj, zacznij jeść mniej, bo ja cię na starość nie podniosę”. To taki żart, ale inwestując w siebie, także w zdrowie, inwestujemy w innych.
Pomocna jest przy tym duchowa motywacja w postaci ofiarowania wyrzeczeń w czyjejś intencji. To poszerza nam serce. Jest mi trudno, ale ofiaruję np. rezygnację z kawy albo większe wyrzeczenie za kogoś, kto cierpi, kto jest w kryzysie powołaniowym. Można powiedzieć, że to betka w porównaniu z tym, co Pan Bóg ofiarował za mnie. Ale pokora nie ignoruje małego dobra.
A jeśli postanawiamy i nie wychodzi? Można wpaść w zniechęcenie albo poczucie winy…
A ja w tym widzę szansę. Święty Paweł mówił: Zabierz ten oścień. Ja już nie daję rady. Trzy razy prosiłem Pana, a tu klops. I słyszy: „Moc w słabości się doskonali”.
Moja porażka może zrodzić większe owoce niż realizacja tego, co sobie założyłem. Uświadamia mi, że bez Boga nic uczynić nie mogę. Mogę mieć najszczersze chęci, najlepsze intencje, ale sam z siebie jestem słaby. Uznanie tego jest nieraz największym umartwieniem. Tym bardziej jeśli jestem jak czołg i nie szanuję ograniczeń innych. Taka sytuacja mnie oczyszcza, uświadamia mi, że ja też sobie nie radzę.
Panu Bogu najbardziej zależy na szlachetności naszego serca. Owoce zostawiam Jemu. Jeśli ktoś szczerze podejmował wysiłek, żaden akt miłości nie upada na ziemię, zawsze ląduje w sercu Pana Boga. Pan Bóg ze wszystkiego potrafi wyprowadzić dobro, jeśli tylko polegam na Nim. Mogę czuć złość, zniechęcenie – bo zły też działa, toczy się walka duchowa. Ale mogę również jak dziecko przyjść do kolan Pana i powiedzieć: Widzisz, poległem. I Bóg, jak dobra matka, nas pocieszy. A takie rozczarowanie może być odczarowaniem iluzji, że wszystko potrafię.
Nabożeństwa wielkopostne mogą pomóc w podejmowaniu wyrzeczeń?
Zdecydowanie. Wielki Post jest wypełniony rozważaniami męki Pańskiej, drogi krzyżowej, organizowane są rekolekcje. Przy czym nie chodzi o zwiększanie liczby praktyk, ale o ożywienie mojej relacji z Bogiem – Tym, który mnie kocha, który za mnie umarł i zmartwychwstał. Spotykam wiele osób, które dzięki takim okresom jak Wielki Post wróciły do Boga, zaczęły na nowo wierzyć, modlić się, czytać słowo Boże, zaangażowały się w dzieła charytatywne.
Wielki Post należy do „okresów mocnych”, które mają być doładowaniem akumulatorów. Pomnożone praktyki mają pomnożyć naszą wiarę, nadzieję i miłość. Wszystko po to, żeby potem nastąpił ciąg dalszy w mojej codzienności. Po rekolekcjach zachęcam do tego, żeby teraz praktyki pobożności były nie tyle liczne, ile przede wszystkim regularne i systematyczne. To jest strategia życia duchowego, tak jak w ćwiczeniach sportowych. W życiu duchowym trzeba być bardziej długodystansowcem niż sprinterem.
Rozmawiała Barbara Stefańska
Idziemy nr 07/2024
Strona 3 z 4