Drukuj
Odsłony: 45

Wszystkie najnowsze artykuły umieszczone są na nowej stronie czytelni

https://brzozow.przemyska.pl/category/czytelnia/ 

 

Krzyż to nie talizman

ks. Mateusz Tarczyński  10 marca 2024, 10:22 źródło: https://deon.pl/

Będzie o krzyżu. Bardzo wielkopostnie. Ale to nie jest temat, który powinniśmy podejmować w tym czasie pokuty przygotowującym nas do Wielkiej Nocy. Nad krzyżem mamy medytować nieustannie. To ma być nasz punkt odniesienia. Na nim wywyższono Syna Człowieczego – stał się tronem dla Króla Wszechświata.
Ale zdaje się, że trochę się już do krzyża przyzwyczailiśmy, otrzaskaliśmy się z nim. To „znak marketingowy” chrześcijaństwa. Widzimy krzyż i myślimy: Jezus, umarł, zbawienie… Ale czy krzyż robi jeszcze na nas wrażenie? Bo powinien szokować, odrzucać, dotykać do głębi, przeszywać na wskroś! Na nim zawisł przecież Syn samego Boga! I to naprawdę jest wiadomość, która powinna nami porządnie wstrząsnąć.
 „Jezus powiedział do Nikodema: «Jak Mojżesz wywyższył węża na pustyni, tak potrzeba, by wywyższono Syna Człowieczego, aby każdy, kto w Niego wierzy, miał życie wieczne»” (J 3,14-15). Warto w tym miejscu przypomnieć sobie wydarzenie opisane w Księdze Liczb. Kiedy otworzymy 21. rozdział tejże księgi, to przeczytamy o tym, że lud stracił cierpliwość, przestał ufać Bogu, zaczął wątpić w Jego prowadzenie. Są na pustyni, znużeni wędrówką i nie ma już w nich nadziei, że obietnica, za którą poszli praktycznie w ciemno, spełni się. „Zesłał więc Pan na lud węże o jadzie palącym, które kąsały ludzi, tak że wielka liczba Izraelitów zmarła” (Lb 21,6). Pojawia się cierpienie, które sprawia, że Izraelici zaczynają widzieć swój grzech. Co ma stać się dla nich ratunkiem? „Wtedy rzekł Pan do Mojżesza: «Sporządź węża i umieść go na wysokim palu; wtedy każdy ukąszony, jeśli tylko spojrzy na niego, zostanie przy życiu»” (Lb 21,8). Mają spojrzeć na symbol ich cierpienia, w którym odbijają się twarze bliskich zabitych przez truciznę znajdującą się w jadzie. Jest to zarazem znak rodzący wyrzuty sumienia, przypominający o ich niewierności, zwątpieniu i odrzuceniu Boga.
Spojrzenie na miedzianego węża, choć emocjonalnie mogło być dla Izraelitów niezwykle trudne, ma być zmierzeniem się z przeszłością, przyznaniem się do winy i przyjęciem Bożego przebaczenia. To spojrzenie, czasami ostatkiem sił ciała osłabionego i wyniszczonego przez truciznę, jest wyrazem ufności, niemym wołaniem: „Powierzam Ci się, Panie! Oddaję się w Twoje ręce”. Jezus mówi Nikodemowi, że podobnie ma być wywyższony syn człowieczy: „Albowiem Bóg nie posłał swego Syna na świat po to, aby świat potępił, ale po to, by świat został przez Niego zbawiony” (J 3,17). Patrząc na krzyż, mam wyrobić w sobie umiejętność patrzenia dalej niż śmierć. Łatwo jest zatrzymać się na informacji, którą odczytujemy z tego znaku przy pierwszym, nawet bardzo pobieżnym spojrzeniu – śmierć, cierpienie, koniec. Czasami przeżywamy nasze życie tak, jakby było od samego swojego początku jedynie jakimś czekaniem na śmierć, która nieuchronnie przyjdzie na każdego i od której nie ma ucieczki. I patrzymy wówczas na krzyż wypruci z wszelkiej nadziei, że jest coś „potem”. Patrzymy i płaczemy z bezsilności.
Bóg naprawdę wiele zaryzykował, kiedy w Chrystusie oddał swoje życie na krzyżu i teraz nam go pokazuje jako znak zbawienia. Nie będzie herezją powiedzieć, że boi się, kiedy cierpimy. Bo łatwo wtedy stracić wiarę. Życie chwieje się wówczas w posadach, bo człowiekowi w oczy zagląda koniec żądający przewartościowania wszystkiego albo poddania się. To naprawdę wymagająca próba, której ważkości wielu nie rozumie, lekceważąc ją i przechodząc obok krzyża bezrefleksyjnie, z wielką obojętnością lub przekonaniem, że to znak porażki Boga, który umarł i do dziś nie żyje – zmartwychwstania nie było. Bóg ukazuje się nam jednak na krzyżu po to, żebyśmy na niego patrzyli i tęsknili za niebem, do którego swoją śmiercią otworzył nam drzwi: „Bóg będąc bogaty w miłosierdzie, przez wielką swą miłość, jaką nas umiłował, i to nas, umarłych na skutek występków, razem z Chrystusem przywrócił do życia” (Ef 2,4-5).
W dzisiejszym pierwszym czytaniu mowa o konsekwencji niewierności ludu wybranego wobec Boga: „Wszyscy naczelnicy Judy, kapłani i lud mnożyli nieprawości, naśladując wszelkie obrzydliwości narodów pogańskich i bezczeszcząc świątynię, którą Pan poświęcił w Jerozolimie. Bóg ich ojców, Pan, bez wytchnienia wysyłał do nich swoich posłańców, albowiem litował się nad swym ludem i nad swym mieszkaniem. Oni jednak szydzili z Bożych wysłanników, lekceważyli ich słowa i wyśmiewali się z Jego proroków, aż wzmógł się gniew Pana na Jego naród do tego stopnia, iż nie było ocalenia” (2 Krn 36,14-16). I tak też rozpoczęła się niewola babilońska. Wygnani z Ziemi Obiecanej, patrzący na zburzone mury Jerozolimy, pozbawieni możliwości oddawania kultu w świątyni, Judejczycy tęsknią. Wtedy też powstają słowa, do których wielu dziś beztrosko bawi się przy dźwiękach inspirowanego słowami tego psalmu utworze zespołu Boney M. („Rivers od Babylon”): „Nad rzekami Babilonu siedzieliśmy i płakali wspominając Syjon. (…) Bo ci, którzy nas uprowadzili, żądali od nas pieśni. Nasi gnębiciele żądali pieśni radosnej: «Zaśpiewajcie nam którąś z pieśni syjońskich». Jakże możemy śpiewać pieśń Pańską w obcej krainie?” (Ps 137,1.3-4).
Podobnie beztrosko możemy przejść obok krzyża i potraktować go po prostu jako całkiem schludną i gustowną ozdobę. A krzyż to jest przecież znak mający przypomnieć o tym wszystkim, co mi nie wyszło, co mnie boli. Ale jednocześnie Bóg krzyczy z niego, że to nie musi być koniec. Krzyż pokazuje dalszą perspektywę – jest przyszłość dla mojego „teraz”, które jest krzyżem nie do uniesienia. Bóg nie przychodzi do wybranego swojego narodu po niewoli babilońskiej, kiedy już to wygnanie się skończy, lecz jest ze swoim ludem. Tak samo też Bóg nie przychodzi po krzyżu, który trzeba jakoś przetrwać, ale jest w krzyżu, żeby poprowadzić mnie do przyszłości.
Wywyższony na pustyni miedziany wąż, wywyższony na krzyżu Boży Syn – przywołują nasze lęki, naszą trudną przeszłość. I mamy na to patrzeć, nie udając, że tego nie ma, że to nic takiego: „A sąd polega na tym, że światło przyszło na świat, lecz ludzie bardziej umiłowali ciemność aniżeli światło: bo złe były ich uczynki” (J 3,19). To, co nas blokuje w drodze ku przyszłości, nie jest barierą dla Boga. On jest obok. Utarło się mówić, że to, co nas nie zabije, to nas wzmocni. Jednak trzeba bardzo uważać na taki sposób myślenia, bo to nie trudności będą nas prowadzić do nieba, nie krzyż, ale Zbawiciel, który to przezwyciężył: „Łaską bowiem jesteście zbawieni przez wiarę. A to pochodzi nie od was, lecz jest to dar Boga: nie z uczynków, aby się nikt nie chlubił” (Ef 2,8-9).
Istnieje bowiem niebezpieczeństwo ubóstwienia trudności: „On to [Ezechiasz, król Judy] usunął wyżyny, potrzaskał stele, wyciął aszery i potłukł węża miedzianego, którego sporządził Mojżesz, ponieważ aż do tego czasu Izraelici składali mu ofiary kadzielne – nazywając go Nechusztan” (2 Krl 18,4). Krzyż nie ma być dla mnie talizmanem, ale znakiem wzywającym do ufności Bogu. Na nim mam umrzeć wraz z Chrystusem, by wraz z Nim odzyskać na powrót swoje życie: „Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne” (J 3,16).

Autor: ks. Mateusz Tarczyński