PARAFIA
LSO
WARTO PRZECZYTAĆ
Czytelnia
- Szczegóły
- Odsłony: 5
Ks. Tomasz Horak dodane 25.11.2023 09:00 źródło: https://opole.gosc.pl/
Jerozolimski krzyż. Ten większy, centralny - to Jezus Król. Te wpisane weń mniejsze - to my. Wrośnięci w Jego krzyż zwycięski i królewski.
To było wiele lat temu, byłem proboszczem i chodziłem po kolędzie. Miasto, bloki, młodzi ludzie, podrośnięte już pociechy. Rozmawiam z rodzicami, gdzieś pięcioletni chłopczyk niespokojnie się wierci, ale stara się zachować szyk wobec gościa. Coś szepnął mamie do ucha. Mama na to: "No dobrze, pokaż". Wyjął spod choinki małe, wielkości jego rączki zabawkowe krzesełko, pomalowane złotolem, a na nim przymocowany obrazek Jezusa jako króla - jest korona, jest berło, jest powaga i duma małego. "Fajna podstawka do obrazka" - powiedziałem głupio. Mały popatrzył z obrażoną minką i sprostował stanowczo. "Żadna podstawka. To jest złoty tron, na którym siedzi Pan Król, noo, Pan Jezus". I objaśnił mnie dokumentnie, o co chodzi. "Noo, Król musi mieć tron ze złota, nie?".
A mnie wyświetliły się w wyobraźni różnie przedstawiane postacie Chrystusa Króla. I ten z katowickiej archikatedry, i ten z wielkiego kościoła w Świętowie, gdzie krzyż jest ogromny, chyba na 5 metrów, a ukrzyżowany Król w dwóch koronach - bolesnej cierniowej i chwalebnej z wpisanym krzyżem. Zresztą świetna wyobraźnia i dłoń artysty, który potrafił scalić w jedno obraz męki i zwycięstwa. Warto wspomnieć, że sam wielki, kamienny krzyż jest z roku 1937, ale postać Króla zdołano dodać dopiero po światowej wojnie.
Błysnęły mi w wyobraźni także te dwa największe w świecie nie krzyże, a posągi - prawie 40-metrowa postać Króla górująca nad Rio de Janeiro i podobna w ogromie i wymowie statua ponad Świebodzinem. Obie mają znaczenie nie tylko wyznania wiary, ale powitania przybywających choćby z końca świata. Czy to drogą morską, czy autostradą. Jezus zda się mówić: "Chodźcie, zapraszam was, wszystko jedno, skąd jesteście, kim jesteście i dokąd zmierzacie. Może Mnie nie znacie, może tylko coś wam się o uszy obiło, ale mieszkańcy tego i tego drugiego kraju są moją drużyną. Nie bez grzechu, nie bez skazy, nie idealni, ale ich wiara jest moją radością".
Na ścianie mojego mieszkania jerozolimski krzyż. Tak się zwykło nazywać krzyż z wpisanymi weń czterema mniejszymi krzyżykami. Z oliwkowego drewna zrobione. Przywiozłem z Jerozolimy, za parę dolarów kupiony. Pamiątka? Pamiątka i nie tylko. Bo Jerozolima jest wszędzie, gdzie jest wiara, gdzie krzyże stają się narzędziami dobra - czy tego zwyczajnego, czy - gdy trzeba - tego dobra cierpieniem pisanego. Ten większy krzyż - to Jezus. Te wpisane weń mniejsze - to my z naszymi cierpieniami. Ale przecież wrośnięci w Jego krzyż zwycięski i królewski.
Na tej samej ścianie mego pokoju ikona, przywiozła mi ją Iwona z Tessaloniki. Chrystus trzyma świętą księgę, drugą rękę unosząc w geście błogosławienia. I miniaturowy napis: Ο Σωτηρ του κοσμου - Zbawiciel świata. Nie ma korony. Ma Ewangelię - przecież to ona jest podstawą i ostateczną normą nie tylko Kościoła, lecz świata całego. Podstawą i normą... czyli konstytucją. Ale tego słowa użyć nie mogę. Zostało pozbawione głębi treści, a nawet zbrukane. A Jezus na przekór temu wszystkiemu wznosi królewską dłoń, by światu błogosławić.
- Szczegóły
- Odsłony: 5
ks. Mateusz Tarczyński 19 listopada 2023, 09:05 źródło: https://deon.pl/
Talenty – czym są? Zdolności. Mocne strony. Predyspozycje. Zalety. Jakkolwiek ich nie nazwiemy, to jedno jest pewne – są darem od Boga: „Pewien człowiek, mając się udać w podróż, przywołał swoje sługi i przekazał im swój majątek. Jednemu dał pięć talentów, drugiemu dwa, trzeciemu jeden, każdemu według jego zdolności, i odjechał” (Mt 25,14-15). To właśnie w pierwszej kolejności należy wziąć pod uwagę i zawsze o tym pamiętać, bo to implikuje konkretne podejście do sprawy pod kryptonimem „Talenty”.
I to jest jednak zasadnicza różnica, bo jeśli talent nie jest moją własnością, lecz został mi oddany w zarządzanie, to będę z tego rozliczony: „Każdemu bowiem, kto ma, będzie dodane, tak że nadmiar mieć będzie. Temu zaś, kto nie ma, zabiorą nawet to, co ma” (Mt 25,29). Nie chciałbym być źle zrozumiany – nie mam zamiaru teraz straszyć Bogiem, który skrupulatnie rozliczy nas z każdej chwili naszego życia i z każdego daru, który nam powierzył. Daleki jestem od szerzenia przerażającego obrazu Boga i wzbudzania w innych lęku przed nieuniknionym i surowym osądem. Jednak świadomość tego, że wszystko, co we mnie i w moim życiu jest dobre, pochodzi od Boga, ma zrodzić we mnie wdzięczność. Jest to jednak wdzięczność dynamiczna, która popycha do działania – to coś więcej niż zwykłe „dziękuję”. Dobro, które otrzymujemy od Boga, jest zawsze darem, a jednocześnie również zadaniem. To tak jak z nasionami różnych roślin – można je zjeść lub użyć do wytworzenia żywności, ale można je też zasiać, żeby w ten sposób się rozmnożyły.
Dzisiejsza Ewangelia, a szczególnie początkowy jej fragment, to bardzo mocne wezwanie do rozwijania samoświadomości. Mamy nieustannie poznawać siebie, odkrywać, kim jesteśmy i jak Bóg wyposażył nas na drogę do zbawienia: „Pewien człowiek, mając się udać w podróż, przywołał swoje sługi i przekazał im swój majątek. Jednemu dał pięć talentów, drugiemu dwa, trzeciemu jeden, każdemu według jego zdolności, i odjechał” (Mt 25,14-15). W tym fragmencie nie chodzi o to, kto ile dostał, ale co kto zrobił z tym, co otrzymał: „Zaraz ten, który otrzymał pięć talentów, poszedł, puścił je w obrót i zyskał drugie pięć. Tak samo i ten, który dwa otrzymał; on również zyskał drugie dwa. Ten zaś, który otrzymał jeden, poszedł i rozkopawszy ziemię, ukrył pieniądze swego pana” (Mt 25,15-18).
W naszej świeckiej codzienności częściej mierzymy efekty ilością, objętością, szybkością czy dystansem – ważne są liczby. Za nimi stoi jednak konkretna praca – i to ona jest dużo bardziej istotna niż wynik końcowy. „Po dłuższym czasie powrócił pan owych sług i zaczął rozliczać się z nimi” (Mt 25,19). Nie sprawdzał ich co chwilę, ale zostawił ich z talentami na „dłuższy czas”. Potem się z nimi rozliczył, a raczej pozwolił im samym rozliczyć się przed nim. Wiedział, że wytrwała praca urabia charakter i rozwija zdolności – chciał, żeby opowiedzieli mu swoją historię. W dwóch przypadkach okazała się piękna i budująca, w jednym – no cóż…
Talenty oznaczają również dobre chęci czy też nawet niekiedy bardzo wzniosłe pragnienia, które w sobie mamy. Sztuką jest tak żyć, żeby od nich nie uciekać, lecz rozwijać je w sobie i wzmacniać, by potem wprowadzać w życie. Często kończy się jednak na chęciach czy wręcz marzeniach, że można by inaczej, ale… No, właśnie… Zawsze pojawia się jakieś „ale”, które próbuje nas przekonać, że nasze pragnienia choć są bardzo szlachetne, to jednak tak samo utopijne, i staje nam na przeszkodzie w realizacji tego, co przecież jest z pewnością natchnieniem samego Boga. Czy nie tak jest niekiedy przy okazji spowiedzi? Szczerze postanawiamy poprawę i naprawdę jej chcemy. Lecz potem jakoś to wszystko tak się toczy, że wracamy do punktu wyjścia… Trudno jest podjąć talent dobrych chęci i puścić go w obieg, żeby zaczął przynosić wymierne zyski. Problem polega na tym, że poza chęciami potrzebna jest praca. Przy inwestycji trzeba się nachodzić, napracować, pilnować jej, żeby szła w dobrym kierunku i żeby środki na nią przeznaczone nie rozeszły się gdzieś bokiem.
Nie można powiedzieć, że trzeci ze sług z dzisiejszej Ewangelii nic nie zrobił z powierzonym mu talentem. On go ukrył i zakopał. To jest jakaś praca. Przekładając to na nasze życie duchowe, możemy przywołać takie momenty w naszym życiu, kiedy nie zaangażowaliśmy się w coś, mimo że wiedzieliśmy, iż mamy do tego predyspozycje, ale zwyczajnie wybraliśmy święty spokój, większy luz niż jakieś kolejne zadanie, które mielibyśmy spełniać. Tym jest właśnie zakopanie talentu. Wiele razy plułem sobie w brodę, że mogłem się nie wychylać i spokojnie sobie żyć, a dostałem jakieś zadanie. Ale po czasie widzę, że było to dla mnie dobre, choć nie bezbolesne. Przywołam jeszcze inną sytuację. Byliśmy świadomi, że w relacji z drugim człowiekiem, w której pojawił się jakiś problem, potrzeba większego zaangażowania z naszej strony – konkretnych posunięć, rozmów, spotkań… Jednak uciekamy od tego, bo wiemy, że to będzie trudne, że będzie nas to emocjonalnie dużo kosztowało. Wybieramy status quo i liczymy na to, że „jakoś to będzie”. To też jest zakopanie talentu. Przykładów moglibyśmy jeszcze mnożyć.
„Panie, wiedziałem, żeś jest człowiek twardy: chcesz żąć tam, gdzie nie posiałeś, i zbierać tam, gdzieś nie rozsypał. Bojąc się więc, poszedłem i ukryłem twój talent w ziemi. Oto masz swoją własność” (Mt 25,24-25). Do czegokolwiek porównamy talenty z dzisiejszej Ewangelii jedno jest wspólne i warte podkreślenia – pochodzą one od Boga i są darem od Niego dla nas. Sumienie to narzędzie, które ma nam pomóc je rozpoznać i puścić w obieg. Zwykle używamy go do tego, by zobaczyć, co talentem nie jest, i pozbyć się grzechu ze swojego serca. To jednak ma nas prowadzić dalej – do rozwoju, do podjęcia pracy nad sobą, która nie tyle zakończy się osiągnięciem założonego efektu, ile odkryciem, że za tym, co wyobrażaliśmy sobie jako cel, stoi coś jeszcze większego, o czym nawet nie marzyliśmy: „Dobrze, sługo dobry i wierny. Byłeś wierny w niewielu rzeczach, nad wieloma cię postawię: wejdź do radości twego pana. (…) Każdemu bowiem, kto ma, będzie dodane, tak że nadmiar mieć będzie. Temu zaś, kto nie ma, zabiorą nawet to, co ma (Mt 25,21.29)”. Tylko jak to zrobić, żeby się nam chciało, skoro tak bardzo nam się nie chce? Przypomina mi się filmik o motywacji, który niedawno ktoś mi podesłał. Padają w nim takie słowa: „Nie chce ci się? To zacznij niechętnie!”. Jest to jakiś pomysł. Całkiem dobry, powiedziałbym.
Autor: ks. Mateusz Tarczyński
- Szczegóły
- Odsłony: 5
Piotr Kosiarski 22 listopada 2023, 09:00 źródło: https://deon.pl/
Nie wiemy, czy święty Jerzy żył naprawdę. Nawet jeśli jest on postacią prawdziwą, na pewno nie pokonał smoka, przynajmniej w dosłownym znaczeniu. O świętym rycerzu powstało jednak wiele baśni i legend, a jedna z nich (jej autorką jest Zofia Kossak-Szczucka, polska powieściopisarka, która zmarła w 1968 roku) zasługuje na szczególną uwagę. Zwłaszcza dzisiaj.
W historii opisanej przez Kossak-Szczucką w książce "Szaleńcy Boży" (Instytut Wydawniczy "Pax", 1979) święty Jerzy był rycerzem, który, dowiedziawszy się, że w okolicy kapadockiego zamku zadomowiła się straszna bestia, postanowił, jak na prawdziwego rycerza przystało, pokonać ją i rozwiązać problem tamtejszego władcy, który przygotowywał się właśnie do złożenia ofiary z własnej córki. Zanim Jerzy wyruszył zabić potwora, chciał dowiedzieć się o nim jak najwięcej, tym bardziej, że żaden inny rycerz, biskup, mędrzec ani nawet najbardziej bogobojny mnich, nie przetrwał starcia z bestią. Jerzy odkrył niewiele. W rozmowie z karczmarzem dowiedział się tylko, że zasięg ataków smoka udało się przed laty ograniczyć pokornemu mnichowi, który omodlił i oznaczył siedlisko potwora kamiennymi kopczykami. Nie przeszkadzało to jednak bestii w niezrozumiały i tajemniczy sposób przyciągać do siebie ludzi, którzy, wiedzeni jakąś niezrozumiałą siłą, przekraczali ochronny krąg i sami, jakby dobrowolnie, oddawali się bestii.
Jerzy wyruszył na spotkanie smoka akurat w momencie, w którym kondukt żałobny odprowadzał królewnę pod krąg kamiennych kopców. Gdy dziewczyna znalazła się na terytorium smoka, jej zapłakana twarz rozpogodziła się, a ona sama, jakby omamiona jakimś czarem, z twarzą odmienioną czymś w rodzaju zachwytu, zaczęła biec ku bestii. Jerzy ruszył przed siebie, chcąc uchronić królewnę, jednak odruchowo spojrzał bestii w ślepia, które zaczęły "dzielić się" na wiele mniejszych oczu. Mężczyzna z przerażeniem, ale i zachwytem odkrył, że w oczach smoka ukazują się rzeczy piękne i wspaniałe, jakby skupiała się w nich cała mądrość i wiedza świata. Zrozumiał już, w jaki sposób bestia mamiła tych, którzy chcieli ją zabić. Ale było już za późno. Jerzy zapomniał o swojej misji. Po prostu szedł przed siebie, by dać się pochłonąć wspaniałościom, które z każdą chwilą stawały się coraz piękniejsze i bardziej pociągające. Wtedy stało się coś, czego nie spodziewał się ani rycerz, ani smok. W oczach bestii odbił się wizerunek Chrystusa, który Jerzy miał na piersi. Twarz Zbawiciela była wykrzywiona i smutna, jakby zdeformowana przez obrazy, które ukazywały się pod nią. Jerzy szybko odzyskał panowanie nad sobą, zabił bestię i uratował córkę króla.
Można powiedzieć, że to tylko piękna i wciągająca legenda (zapewniam, że styl Kossak-Szczuckiej można docenić, czytając oryginał) podobna do wielu innych historii, opowiadanych w przeszłości dzieciom i dorosłym. Jest w niej jednak głęboka mądrość. Czytana przez ojca Bronisława Mokrzyckiego SJ historia świętego Jerzego autorstwa Kossak-Szczuckiej, którą w czasie "kasetowych" rekolekcji ignacjańskich słucha odprawiający Ćwiczenia duchowe (ja słuchałem jej "na dobranoc" w ostatni wieczór rekolekcji) jest niczym innym jak literackim obrazem kuszenia człowieka. Mało tego, choć historia ta została napisana w czasach, w których nikomu jeszcze nie śniło się o smartfonach, ich skojarzenie z oczami bestii, pokazującymi tak wiele pięknych i pociągających rzeczy, nasunęło się samo.
Żeby była jasność. Nie demonizuję smartfonów i mediów społecznościowych, których chętnie używam (prywatnie - od kiedy istnieją, zawodowo - od 10 lat). Jest to wspaniałe narzędzie, które można wykorzystać do robienia dobrych rzeczy - edukowania, inspirowania, ewangelizacji… Ale urządzenia, które każdy z nas nosi w kieszeni, mają również swoją mroczną stronę. Wystarczy wspomnieć o algorytmach, które są tak bezlitosne i bezwzględne w działaniu, że bardzo łatwo dać im się zatracić bez reszty.
Wiemy doskonale, jak uzależniające są media społecznościowe. Mechanizm scrollowania i niekończącego się strumienia treści, który po mistrzowsku wykorzystywany jest przez Instagram i TikTok, działa na zasadzie małych, ale zauważalnych przez nasz organizm zastrzyków dopaminy, od których po prostu się uzależniamy. A to, w połączeniu z algorytmami, które dostarczają nam dokładnie tego, czego chcemy, wręcz z chirurgiczną precyzją, to gotowy przepis na katastrofę. Efekt? Tysiące uzależnionych od smartfonów i porównujących się z celebrytami nastolatków, ale i tysiące dorosłych - zagubionych w cyfrowej przestrzeni, schwytanych w sieci algorytmów, szukających w mediach społecznościowych nasycenia, którego nie mogą im dać. Niech ten, kto nie chodzi spać ze smartfonem i nie przegląda mediów społecznościowych przed snem, pierwszy rzuci kamieniem. Pośrednio zwraca na to uwagę sam Bronisław Mokrzycki SJ, porównując oczy bestii z historii o świętym Jerzym do "ekranów". Jednak w jego czasach owe "ekrany" nie były tak wszechobecne i tak osaczające jak dziś.
Świętego Jerzego uratowała twarz Chrystusa - zdeformowana, wykrzywiona, smutna. Jakby próbująca się przebić przez te wszystkie piękne, idealne do granic możliwości obrazy. Twarz Chrystusa, którą Jerzy nosił na piersi. Gdyby tylko jego poprzednicy też ją nosili.
Autentyczna i żywa relacja z Jezusem jest tym, co pozwala zachować trzeźwość umysłu i mądrość w korzystaniu z osiągnięć tego świata, a tych - ze sztuczną inteligencją na czele - jest i będzie coraz więcej. Tylko z Bogiem, jedynym, który może i chce dać nam tak intensywnie poszukiwaną przez nas pełnię, będziemy mądrze korzystać z narzędzi, jakie daje nam świat, narzędzi, które nie mają być celem samym w sobie, ale środkiem do zbawienia. To nasz jedyny i najważniejszy cel w życiu. Innego po prostu nie ma.
- Szczegóły
- Odsłony: 5
Paweł Kosiński SJ 22 listopada 2023, 06:00 źródło: https://deon.pl/
Cecylia jest jedną z najpopularniejszych świętych męczennic początków chrześcijaństwa. Jej imię wymieniane jest w tak zwanym Kanonie Rzymskim. Była nadzwyczajnej urody. Nie zawahała się jednak stracić swojego życia w młodym wieku, po to, by zyskać wieczną młodość w Chrystusie. 22 listopada Kościół wspomina św. Cecylię.
Nie mamy pewnych danych historycznych na jej temat. Starożytność nie przywiązywała wagi do dat ani do chronologii. Powszechność kultu jest jednak niezbitym dowodem jej życia i męczeńskiej śmierci, choć opis tych wydarzeń mamy dopiero z V wieku.
Cecylia pochodziła z szacownej, rzymskiej rodziny. Urodziła się na początku III wieku. Była urodziwą kobietą. W młodym wieku, z miłości do Chrystusa złożyła ślub czystości. Jej rodzice przyrzekli, wszakże jej rękę dobrze urodzonemu Walerianowi, który był poganinem i zmusili córkę do zamążpójścia. Cecylia poinformowała go o swym postanowieniu w przeddzień ślubu. Zdołała przekonać Waleriana nie tylko do uszanowania jej postanowienia, ale nadto do przyjęcia wiary. Za jej namową Walerian razem ze swoim bratem Tyburcjuszem udali się do papieża Urbana, otrzymali pouczenie w wierze i przyjęli chrzest.
Kiedy Walerian wrócił do domu, zobaczył Cecylię zatopioną w modlitwie, a obok jasną postać anioła, który trzymał dwa wieńce, z lilii i róż. Włożył je na głowy małżonków pouczając, aby zachowali je nietknięte przez czystość życia.
Niedługo potem wybuchło prześladowanie chrześcijan. Walerian i Tyburcjusz zostali skazani i straceni. Wtedy namiestnik Almachiusz dowiedział się, że i Cecylia jest chrześcijanką i że cały majątek kazała rozdać ubogim. Nakazał ją aresztować.
Żołnierze, widząc jak jest piękna, namawiali ją, by nie narażała swego młodego życia i wyrzekła się wiary. Ona jednak wolała raczej wybrać ‘wieczną młodość u oblubieńca, Chrystusa’ niż zachowanie swego życia.
Pod wpływem jej świadectwa nawróciło się ponoć 400 żołnierzy, których potem ochrzcił papież św. Urban.
Sędzia także nalegał na nią, by miała wzgląd na swą młodość, a ponieważ była nieugięta, chciał ją zmusić do wyparcia się wiary. Odmówiła oddania czci bożkom. Wtedy zamknięto ją w łaźni, rozpalono piec i chciano udusić. Mimo to przeżyła. Sędzia nakazał jej ścięcie. Kat trzy razy uderzył ją w szyje, ale nie zdołał odciąć jej głowy. Zmarła po trzech dniach. Było to około roku 230, za panowania cesarza Aleksandra Sewera.
W roku 822 ciało Cecylii zostało odnalezione w nienaruszonym stanie w katakumbach św. Kaliksta. Przeniesiono je do bazyliki jej imienia na rzymskim Zatybrzu. Zbudowano ją w IV wieku.
W 1599 roku, podczas prac renowacyjnych w bazylice dokonano identyfikacji relikwii męczennicy. Wtedy to, w sarkofagu, odnaleziono skrzynię z drzewa cyprysowego, a w niej nietknięte ciało świętej, leżącej na prawym boku. Ciało było przykryte jedwabnym welonem, a ten cały przesiąknięty krwią. Rzeźba, którą możemy dzisiaj podziwiać, odwzorowuje odnalezione wtedy relikwie.
Św. Cecylia jest patronką muzyki kościelnej, chórzystów, lutników, muzyków, organistów, zespołów wokalno-muzycznych. Patronat nad muzyką kościelną przypisano jej dopiero pod koniec średniowiecza. Wiąże się to najprawdopodobniej z błędnym odczytaniem znaczenia antyfony w oficjum brewiarzowym. Mimo to powstało wiele stowarzyszeń i grup cecyliańskich, które przyczyniły się do odnowienia muzyki liturgicznej.
W ikonografii przedstawiana jest jako ‘orantka’, czyli osoba modląca się na stojąco z rękami wzniesionymi. Czasami jest w tunice z palmą męczeństwa w dłoni. Niektóre wizerunki ukazują ją grającą na organach. Jej atrybuty to: anioł, cytra, harfa, lutnia, organy, płonąca lampka. Czasami ukazywana jest w wieńcu białych i czerwonych róż, oznaczających jej niewinność i męczeństwo.
Autor: Paweł Kosiński SJ
DEON.PL
- Szczegóły
- Odsłony: 5
Św. Elżbieta Węgierska – apostołka miłosierdzia z królewskiego rodu
Paweł Kosiński SJ 17 listopada 2023, 06:00 źródło: https://deon.pl/
Była jedną z najbardziej podziwianych kobiet średniowiecza. Pochodziła z królewskiego rodu. Była żoną i matką. Wcześnie została wdową. Prowadziła niezwykle umartwione i ubogie życie. Pełniła wiele dzieł miłosierdzia. Umarła młodo, a do jej grobu pielgrzymowały tłumy. 17 listopada wspominamy św. Elżbietę węgierską.
Urodziła się w roku 1207 jako trzecie dziecko króla Węgier, Andrzeja II i Gertrudy, siostry św. Jadwigi Śląskiej. Kiedy miała cztery lata została zaręczona ze starszym o siedem lat Ludwikiem IV, późniejszym landgrafem Turyngii, a następnie wyjechała do Wartburga, aby wychowywać się razem z przyrzeczonym małżonkiem. Ludwik uczył się rycerstwa, a Elżbieta niemieckiego, francuskiego, łaciny, muzyki, literatury i haftu.
Ludwik IV rozpoczął panowanie w Turyngii po śmierci ojca w roku 1218. Trzy lata później odbyła się uroczystość zaślubin. Zachowanie Elżbiety odbiegało od dworskiego stylu. Pragnęła skromnego życia i dlatego też sam ślub był mało wystawny, ponieważ część pieniędzy przeznaczonych na przyjęcie rozdano ubogim.
Elżbieta starała się żyć bardzo spójnie z wyznawaną wiarą. Kiedy pewnego razu teściowa skarciła ją, że nie przystoi, by zdejmowała koronę, kładła ją przed krzyżem i zasłaniała twarz, ona odparła, że nie może jako nędzne stworzenie chodzić w koronie, kiedy patrzy na Jezusa Chrystusa w koronie cierniowej. Opowiada się też o tym, że „nie spożywała pokarmów, zanim się nie upewniła, że pochodzą z ziem i prawowitych dóbr męża. Nie dotykała dóbr zdobytych w sposób bezprawny i zabiegała o to, by osoby, które doznały przemocy, otrzymały zadośćuczynienie”.
Elżbieta od młodości była bardzo hojna i zatroskana o ubogich. Karmiła głodnych i spragnionych, odziewała potrzebujących, troszczyła się o chorych, grzebała umarłych. Często wychodziła z zamku ze sługami, niosąc ubogim chleb, mięso i mąkę. Niektórzy oskarżali ją o rozrzutność. Pewnego razu niosła w fartuchu chleb dla ubogich. Spotkał ją Ludwik i zapytał, co niesie. Kiedy odsłoniła fartuch w fartuchu były zamiast chleba piękne róże, choć była zima.
Elżbieta i Ludwik mieli troje dzieci. Po sześciu latach małżeństwa, Ludwik IV zmarł w Otranto, podczas wyprawy krzyżowej do Ziemi Świętej. Elżbieta miała wówczas 20 lat.
Szwagier Elżbiety nieprawnie przejął władzę w kraju i wraz z dziećmi została wygnana z zamku w Wartburgu. Dzieci oddała na wychowanie przyjaciołom zmarłego męża, a sama, wędrując od miejsca do miejsca pracowała, opiekowała się chorymi, przędła i szyła.
Rok później, dzięki wstawiennictwu rodziny i przyjaciół męża, wróciła do łask i zamieszkała na zamku rodzinnym w Marburgu. Tam jej kierownikiem duchowym był brat Konrad, franciszkanin, który dał świadectwo o Elżbiecie wobec papieża Grzegorza IX, mówiąc: „W Wielki Piątek 1228 r. Elżbieta w obecności kilku braci oraz krewnych położyła ręce na ołtarzu w kaplicy… i wyrzekła się własnej woli oraz wszystkich powabów świata. Chciała wyrzec się także wszelkiej własności, ale odwiodłem ją od tego przez wzgląd na miłość ubogich. Wkrótce potem zbudowała szpital, zgromadziła chorych i chromych i usługiwała przy własnym stole najnędzniejszym i najbardziej zaniedbanym. Gdy za to wszystko ją upomniałem, Elżbieta powiedziała, że ubodzy są dla niej źródłem specjalnej łaski i pokory”.
Elżbieta zmarła 17 listopada 1231 roku, mając zaledwie 24 lata. Do jej grobu pielgrzymowało wielu pątników. Działo się tam wiele cudów.
Kanonizował ją niespełna 4 lata po śmierci papież Grzegorz IX. W ikonografii ukazywana jest w stroju królewskim lub z pękiem róż w fartuchu.
Autor: Paweł Kosiński SJ
Strona 2 z 4